poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Plącze fakty. Nie pamięta co mówił 3 minuty temu....






Na biurku wala się kartka. Przekładam ją z prawa na lewo. Kładę do kuwety, ale przekładam w inne miejsce. Ale nie mam kuwety „kuriozalne sprawy”

Pewna firma informatyczna zleciła nam rekrutacje. To znaczy tylko drugą ich część. Pierwszą część zrobili własnymi siłami a my mieliśmy spotkać się na końcu i opisać przydatność kandydata do pracy na stanowisku kierownika salonu sprzedaży. Fajne stanowisko, fajna kasa, sporo luzu bo taki kierownik byłby jednocześnie handlowcem od większych zleceń więc można/trzeba wyskoczyć na spotkanie do Klienta... Miodzio!

Kandydatów był o ośmiu, a jeden z nich - umówiony w połowie dnia. Wcześniej dokładnie ślęczę nad CV bo wprawdzie to są zwykle Baśnie Z Mchu i Paproci ale ważne jest jak te baśnie są napisane. Kandydat skończył studia dzienne – 5 letnie - metalurgię (czy jakoś tak podobnie...) na szacownej uczelni.. Poza tym CV dość przeciętne. Pół roku tu, siedem miesięcy tam... List motywacyjny – taki sobie. No ale coś jednak sprawiło że ktoś podsunął go nam do dalszego zastanowienia.

Kandydat pojawił się punktualnie, i był nieco nieśmiały. Rozmowa pomimo moich wielu starań nie kleiła się więc uznałem, że tak ciekawe studia jak metalurgia będą dobrą bazą i znakomicie rozluźnią atmosferę. Zwłaszcza że prywatnie, fascynują mnie te różne łożyska, tuleje, białe stopy, odlewane panewki, wiertła ze stali szybkotnącej czy szwedzkie piły do metalu przecinające w trzech ruchach na pół - nasze piły do metalu! W metalu jest zaklęta magia! Magia wiedzy przekazywanej z pokolenia na pokolenie, wyczucie temperatury hartowania, koloru nawęglanej stali, cierpliwości szwejsowania, czy frajda twardego lutowania. Zawsze wpatruję się w olej spuszczony ze skrzyni biegów mojego auta. Gapię się przez lupę w ostrym świetle, a tam bogactwo mieniących się metali. Lśniąca stal, szarawe aluminium czy żółtawe smugi mosiądzu z synchronizatorów...

I oto siedzi przede mną magik i czarodziej od tego wszystkiego :) Na początku spory zgrzyt bo nie pamiętał tematu pracy magisterskiej sprzed 2 lat! Ale jak już sobie przypomniał to aż podskoczyłem z radości! Napawanie jako metoda regeneracji czegoś tam! Mój Boże ! Napawanie!

Pośpiesznie, aby nie uronić chwili jego cennego czasu nalałem nam po kubku kawy i zapytałem jak on ocenia przydatność napawania w remontach silników okrętowych. Czy widział już tę laserową maszynę do napawana nieruchomych wałów korbowych na statkach? Co myśli o napawaniu stellitem krawędzi zaworów. Czy jego zdaniem takie zawory nie są własnie za twarde i nie wklepują gniazd zaworowych w głąb miękkiej głowicy? Co on myśli o tym żeby zawory wydechowe napawać stellitem a ssące jedynie azotować, albo nawet tylko nawęglać?

I szkoda że nie miałem aparatu fotograficznego w oku! Jaka szkoda!

Gość miał taką minę jakby właśnie zobaczył zielone półprzeźroczyste galaretowate UFO z siedmioma oczami nad głową. Miał wielkie oczy jak 5 złotych i rozchyloną w zdziwieniu buzię.

Kandydat nie wiedział NIC z zagadnień napawania, ale to dokładnie NIC! Na moje pytanie jak można nie wiedzieć NIC po 5 latach DZIENNYCH STUDIÓW , odparł niepewnie że napawanie go tak naprawdę nie interesowało. A co Pana interesowało – zapytałem? Dodam, że moje rozczarowanie tym gościem zaczęło przeradzać się w przygnębienie z lekkimi elementami depresji...

Bo mnie tak naprawdę interesowały różne stopy metali! Wypalił!
I znowu w sercu rozlało mi się ciepło! Tak! To on! On też jest zafascynowany tymi technologicznymi cudeńkami ze stopów aluminium, magnezu, krzemu i odrobiny miedzi. Te skomplikowane obudowy skrzyń biegów, te zwiewne niczym skrzydło elfa obudowy alternatorów.... Noooo nie, nie takie stopy metali... zastopował mnie zniechęcony.. A jakie stopy metali, zapytałem niosąc w sercu jeszcze cień nadziei? Na próżno! Pan niestety nie wiedział jakie stopy metali go interesowały! I to już dwa lata po skończeniu pięcioletnich studiów dziennych. Zaproponowałem kandydatowi żeby może pozwał uczelnię. Normalnie; niezależni eksperci z WAT stwierdzą komisyjnie że on nic nie wie, a potem będzie mógł wystąpić o odszkodowanie do uczelni za zmarnowane pięć lat, bo z takim poziomem wiedzy, lub raczej z takim mistrzowskim poziomem niewiedzy, system ocen na uczelni nie powinien go przepuścić dalej... A przepuścił! Pan potraktował to jako żart. Ja mówiłem poważnie....

Zaczęliśmy rozmawiać o jego kompetencjach zawodowych i właśnie kartka o której mówiłem dotyczy właśnie tej części. Kandydat nie nadawał się za bardzo na dynamicznego kierownika salonu IT. Coś tam sobie notowałem, ale dopiero po kiedy porządkowałem dokumenty zobaczyłem co zanotowałem:



nie wie
plącze fakty, majaczy
nie pamięta co mówił 3 minuty temu
osłabia mnie
wymyśla głupoty o kryzysie.
itd..



I co mnie zastanawia, to fakt, że on kiedyś zostanie kimś. Z takim profilem kompetencyjnym, może zostać radnym, potem pójść do polityki, jakiś samorząd... I dalej... I będzie zajmował się tym z taką samą pasją, oddaniem i zaangażowaniem z jaką pięć lat studiował napawanie i stopy metali...



Ale że jeszcze o nim usłyszymy, to pewne....

niedziela, 28 sierpnia 2011

To już jest koniec.... felietonik technologiczny..



fot. r.fryczkowski

Czy nie masz czytelniku czasem takiego wrażenia TO JUŻ JEST KONIEC! w odniesieniu do relacji z ludźmi (nasze kolejne związki), zjawisk społecznych (kolejne firmy), produktów rynkowych czy usług?
Pamiętam kiedy takie wrażenie miałem wiele lat temu. Czekałem na prowincjonalnym przejeździe kolejowym. Światła mrugały a dzwonek robił głośne dyń dyń dyń! Czas uciekał aż wreszcie majestatycznie przejechał zestaw złożony z wielkiego spalinowozu manewrowego SM-42 zwanego stonką, a przeznaczonego do ciężkich prac manewrowych, oraz jednego wagonu osobowego z obsadą konduktorską. 2 maszynistów + 2 konduktorów = 4 obsługujących ten lokalny skład gdzieś na mazurach. W środku rzęsiście oświetlonego wagonu siedziało zaś czterech czy może pięciu pasażerów. A był to regularny pociąg na jakiejś tam peryferyjnej linii... O rany! Zdziwiłem się naiwnie, przecież bilet na to kuriozum musi kosztować przynajmniej 200-300 PLN!* Kogo na to stać?! Po chwili uświadomiłem sobie, że bilety w kasie kosztowały najpewniej po 8 PLN, a „szkolne” z ulgą 50% to nawet po 4 PLN, a pozostałą różnicę – powiedzmy 250 PLN dopłacało państwo czyli ja i my wszyscy na rogatkach... No tak. Stąd się biorą straty na koniec roku liczone w setki milionów PLN. Bo gdyby lokalny dyrektor okręgu był faktycznie lokalnym dyrektorem co się zowie, a nie lokalną marionetką z układów i politycznego nadania to kupił by w Czechach 2-3 leciutkie szynobusy, przeszkolił operatorów w sprzedaży biletów i już po 3 latach szynobusy by się zwróciły i zaczął zarabiać. Ale tak nigdy się nie stanie!

I wtedy przez głowę przeszła mi myśl – TO JUŻ JEST KONIEC!
Oni nigdy się nie zmienią.. A było to w latach '90.. No i co? Miałem rację?

I ten przebłysk miałem jeszcze wiele wiele razy, i zawsze był nieomylny. A ostatnio?

Kupiłem sobie nowy, jak to mówi młodzież „wypasiony” telefon HTC-HD2. Ma dotykowy ekran, czuły odbiornik GPS internet, i wszystko co potrzeba , żeby aktywnie uczestniczyć w nobilitującym strumieniu globalnych danych. Miałem tylko wybrać czy chcę z telefon systemem operacyjnym Windows Mobile czy Android. Nie miałem preferencji, ale na codzien używam znakomitego programu Auto-Mapa który współpracuje z Windows Mobile i to przeważyło.
W gronie kolegów jako jedyny mam smartfona z systemem Windows Mobile . Wszyscy mają Androida i na każdym spotkaniu przez pierwsze 10 minut chwalą się nowymi aplikacjami. A to jakiś nowy kalendarz, a to wspaniały licznik ilości danych, przez brak którego ostatnio wybuliłem rachunek 485 PLN, a to aplikacja dla turystów, a to jeszcze coś. Oni się chwalą nowinkami, tylko ja się nie chwalę bo po prostu nie mam czym. Chciałbym pochwalić się programem do nauki telegrafii ale na Windows Mobile nie działa? Chciałbym programem dla krótkofalowców ale na Windowsa nie ma, i tak wkoło... Ot system operacyjny jest, działa, ale jest jakiś martwy...

A teraz zmierzam wprost do sedna. Kolega skonfigurował sobie nowego Samsunga, na Androidzie zresztą. Od ilości aplikacji szumi w głowie a wszystko działa lekko, z polotem. Aż tu nagle dostał staromodnego klasycznego SMS-a. Po czym powiedział: przepraszam odpowiem tylko na SMS. Ja nastawiłem się na to, że będzie mozolnie stukał palcem po ekranie, podczas gdy kolega powiedział na głos do telefonu: teraz jestem na spotkaniu wyślę raport po szesnastej pozdrawiam i nacisnął SEND. Co zrobiłeś zapytałem, przekonany że wysłał plik MP3. Otóż nie! Op otrzymaniu SMS, jego telefon z systemem Android przechodzi w stan czuwania, i wystarczy powiedzieć odpowiedź aby on sam zamienił to na literki i napisał na ekranie! Mało tego – telefon robi to bezbłędnie! Kolega treść SMS podał normalnie a nie jakimś tam teatralnym głosem. Mało tego, pośpiesznie przedyktował treść SMS-do mnie: przesyłam sms i pozdrawiam Tomek , sprawdziłem i na ekranie nie było ani jednej literówki! Można wysyłać SMS-y prowadząc auto i nie odrywać wzroku od drogi!

I nagle pomyślałem o systemie Windows Mobile: TO JUŻ JEST KONIEC. Oni nigdy się nie zmienią! I tu żaden zakup Nokii (jako firmy) nie pomoże. System WM na moim telefonie jest jak ten stary kopcący spalinowóz manewrowy ciągnący jeden oświetlony wagon, bez polotu, bez radości, codziennie tak samo aż do końca tej cholernej umowy lojalnościowej...



Konstruktorzy Androida byli w sytuacja tworzenia czegoś nowego od podstaw, a Windows Mobile ma genetyczną wadę i nieusuwalną garb nikomu niepotrzebnej kompatybilności do systemu z początku lat '90



F.





* w przeliczeniu na dzisiejsze kwoty.

środa, 24 sierpnia 2011

Poziom życia a jego jakość...




Wracaliśmy z Białegostoku. Szkolenie było fajne, lecz trenersko wyczerpujące co zwykle w parze chadza. W drodze powrotnej wpadliśmy do salonu samochodowego Mercedesa aby na własne oczy zobaczyć małe ,nieprzydatne do niczego, w zasadzie dwuosobowe auto, dość trudne do zainstalowania instalacji LPG, za 570 tysięcy złotych! Poszło o zakład gdyż ja twierdziłem, że to niemożliwe, a wspólniczka twierdziła że widziała takie auto na własne oczy. Miły sprzedawca pokazał nam auto , ale nas nieco wystudził bo to w salonie było już niestety sprzedane.... Na pytanie ile ich sprzedał, zmarszczył czoło i powiedział, że tego dokładnie modelu to w tym roku sprzedał już kilka...... Kilkanaście sztuk... Mojego pytania gdzie założyć butlę z gazem, Pan zrazu nie zrozumiał a potem się na głos roześmiał.. Pewnie gaz był zainstalowany już fabrycznie podobnie jak inne bajery: ogrzewana tylna szyba i radio stereofoniczne.
Podniosła nas na duchu świadomość, że pozornie biedni Białostoccy przedsiębiorcy, lekarze i nauczyciele akademiccy mają dobry gust i kupują trwałe, choć nieco przestylizowane, i mało przydatne na działkę auta...


Za Białymstokiem zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej aby zatankować gaz i coś zjeść. Zaparkowaliśmy auto pod restauracją, zamówiliśmy obiad, a w międzyczasie wertowaliśmy gazety.
W pewnej chwili, lub jak o piszą w komiksach - wtem! Dostrzegliśmy jak dwaj obywatele WNP o śniadej karnacji „namawiają się” na nas.. Coś tam ustalają. Coś tam pokazują, szepczą. Zdziwiło mnie to, bo auto mam takie, że już nie stanowi łupu dla złodziei a jeszcze nie ciągną za jego klamkę bezdomni aby sprawdzić czy może otwarty i można będzie się przespać... Tak czy inaczej sytuacja stała się nieprzyjemna. Wyjaśniłem ją – bo tak jest najlepiej - i okazało się, że Panowie narodowości kaukaskiej namawiają się nie na nas, tylko na innego Pana który siedział dwa stoliki za nami.. Czyli wszystko było ok! Mogliśmy wrócić sobie spokojnie do obiadu i wertowania gazet. Wtem wspólniczka zapytała: „czy wyobrażasz sobie co byśmy czuli gdybyśmy teraz jechali tym autem za 570 tysięcy?” No nie, nie wyobrażam sobie – powiedziałem zgodnie z prawdą. I wtedy zdałem sobie sprawę, że można być za biednym żeby spokojnie dotrzeć Fiatem 126p z Białegostoku do Warszawy, jak i – paradoksalnie - za bogatym żeby tam dotrzeć w jednym kawałku Mercedesem SL....


Przypomniał mi się wykres ze studiów (powyżej) odnośnie jakości i poziomu życia. Relacja pomiędzy tymi wykresami jest ciekawa. Otóż jeśli wyobrazimy czerwoną kreskę jako poziom życia (ilość łazienek i mercedesów SLR w garażu) to linia jakości życia wcale za nią nie podąża w sposób prosty. Podąża do pewnego momentu do góry, aby po przekroczeniu pewnej sumy zacząć opadać w dół. Słowem życie tych najbiedniejszych i najbogatszych jest ciągłą walką.

Najbiedniejsi walczą o przetrwanie, często na poziomie biologicznym.
Średniacy za cenę zakredytowania, opodatkowania, obZUSowania, okamerownaia, zaidentyfikatorowania, cieszą się pewną wolnością, sytością, i wolnym anonimowym czasem w weekendy. Nie muszą też i nie chcą walczyć. Sprawa awansu to raczej sprawa próżności niż ambicji..
Najbogatsi to znowu strefa walki, wpływów, ochroniarzy, rozmów z politykami, jakieś układy, Miro, Zbycho. Lobbowanie.... Słowem syf i malaria, i – paradoksalnie – ciągły lęk o swoje status quo.To tyle jeśli chodzi o jakość życia...


Jeśli zaś chodzi zaś o pozyskanie środków to:

Pierwsza grupa - grupa biologicznego przetrwania – jest całkowicie odporna na tego typu działania ze strony państwa. Ich niezaradność życiowa jest promowana przez nieudolne państwo niejasną szarą strefą, niskimi obciążeniami podatkowymi i ubezpieczeniowymi (KRUS). Byłem tydzień w woj. Zamojskiem i aktywnie uczestniczyłem w życiu tamtejszej społeczności. Piliśmy ukraińską wódkę, jedliśmy ukraińskie cukierki – zresztą pyszne! Gospodarz miał Passata kombi w dieslu o nieustalonym pochodzeniu i roczniku, i do tej pory jeździł na oleju opałowym a teraz kupuje ukraińskie paliwo w beczce 200 litr. i ma zapas na dwa miesiące... Słowem Państwo tu wiele nie ugra, a ja z tym swoim rozliczaniem kosztów i sumiennym rozliczaniem faktur poczułem się jak pajac z innej bajki.
Drugą grupę (na wykresie – środek) można zaś posuwać do woli i z każdej strony. Najpierw trzeba ukarać ich zapał do pracy wyższym podatkiem i ZUS-em. Ci ludzie kupują zwykle prywatnie nowe auta, które boją się przerobić na gaz, boją się zarysować, bo ogólnie się boją.. Nie odliczają sobie ceny paliwa ani amortyzacji wozu... Niezaangażowana w nic syta stabilizacja jest ich Bogiem, a bankomat kapliczką... Więzienie zaś – nawet krótkotrwałe – piekłem a zwykła bójka czymś niewyobrażalnym... Takich pracusiów umiejętnie opakowanych przez media w lęki fobie i urojenia można dymać na tysiąc sposobów latami... Ich zawodowy cynizm – w ich mniemaniu źródło ich siły – po paru latach staje się toksyną, która nie pozwala odczuwać. A kiedy taki pracuś postanowi się wyzwolić i rzuca etat, w swoim mniemaniu stając się człowiekiem wolnym, w rzeczywistości przechodzi tylko z kasty niewolników z wyboru do kasty wyrobników z wyboru. Nie ma wprawdzie nad sobą debilnego szefa czy szefowej – paranoiczki, i może w ciągu dnia pójść do sobie parku na dwugodzinny spacer, ale płaci za to najniższy ZUS fundując sobie nędzną starość, z wrzodami żołądka. Słowem z deszczu pod rynnę...
A trzecia grupa? Ona walczy bez końca dla zasady. Ich życie jest ciągłym kompromisem z jakimś plugastwem a niejasne ustalenia na cmentarzu są jej dekalogiem. No ale za to mają przywilej działania wielkoskalowego i trzymania swojej kasy na Kajmanach i innych Seszelach. Tych wojowników też trudno wydymać na kasę, bo walka, często bezcelowa jest ich uzależnieniem i celem w samym w sobie. Ich życie lub śmierć to pojawienie się lub nie pojawienie na liście takiej lub innej w takim czy innym Forbsie. A to wszystko + układy z kim trzeba wyrobiło w nich zwierzęcy spryt i znieczuliło na niuanse, jakim są nieuniknione ofiary ich wielkoskalowego działania...


Czy jest jakaś inna grupa? Na przykład świadomych rzeczy autsajderów, bezśladowych w działaniu i konstruktywnych w formie? Wolnych, a zarazem świadomych, że wolność to tylko przywilej wyboru tyrana jakiemu chce się służyć?


Pewnie jest, tylko gdzie....