czwartek, 7 maja 2009


Pierwsze słowo mojego dnia...

Nad moim biurkiem wisi fajna czarno - biała fotka. Wisi od lat. Grupa fajnych młodych studenciaków na mazurach pod koniec rejsu. Młodzi, energiczni, bezczelni.
To zdjęcie przypomina mi o tym, że najlepsze rzeczy zdarzają się tylko raz w życiu. A jeśli później zdarzają się to już inne. Lepsze? Gorsze? Inne... Najlepsze rzeczy zdarzają się tylko raz w życiu. Ale to zdjęcie przypomina mi o czymś jeszcze ważniejszym.



Nieobecnym bohaterem tego zdjęcia jest ksiądz. Albowiem był z nami ksiądz. Jest to najzupełniej normalne na rejsie organizowanym przez KUL. Ksiądz jak ksiądz. Pogodny, ale nie przymilny. Rzeczowy, ale nie szorstki. Konkretny ale nie zasadniczy. Rudy, bo tak na niego mówiliśmy pływał sprawnie każdego dnia. Pływał o świcie i ten jego rudy łeb miarowo zanurzał się pod wodę i wynurzał. Rudy był przystojny i mógłby zawrócić w głowie tą swoją rześką, czerstwą urodą chłopaka ze wsi, ale jego powściągliwe zachowanie nie dopuszczało takiej możliwości. Kiedy przyszła niedziela poszliśmy do najbliższej parafii wypożyczyliśmy niezbędne szpeje i rudy odprawił mszę. Bez zadęcia, na odwróconym kajaku, jak Papierz. Potem poszliśmy oddać szpeje proboszczowi , a Rudy mocno przeżywał, że proboszcz nawet nie poczęstował nas herbatą. Młody to i się dziwił.
Każdy z nas był indywidualistą, miał swój kierunek, swoje spostrzeżenia, swoją drogę.
Z jednej strony bardzo zmieniłem się od tamtego czasu a z drugiej strony nie zmieniłem się wcale...
Całe dwa tygodnie poznawaliśmy siebie nawzajem dyskutowaliśmy, a to siedzieliśmy w milczeniu. Pływaliśmy czterema jachtami w 25-osobowym składzie. Wieczorami siedzieliśmy nad ogniskiem do białego rana, piliśmy piwo, znowu gadaliśmy. To wręcz nie do wiary, ale nie było radia, TV i MP3, GSM, telefonów i SMS-ów. Zamiast tego były syte, bogate w znaczenia rozmowy. Była cisza. To był dobry czas. Czas milionów nieważnych rozmów typu "gdzie jeesteeś" i miliardów nic nie znaczących emotikonów miał dopiero nadejść, ale nic go jeszcze nie zapowiadało.
Pewnego poranka wstałem jak zwykle o 7, może 8 i zobaczyłem ze woda z tropiku zalała mi buty, ciuchy i cały worek żeglarski. Założyłem więc mokre buty, wilgotny podkoszulek i ruszyłem na spotkanie słonecznego lipcowego dnia. Rudy składał właśnie swój namiot. Mijając go powiedziałem „cholera, woda zalała mi wszystkie rzeczy...”
A Rudy, nie przerywając sobie w robocie, bez cienia mentorstwa powiedział: „ no to faktycznie jest powód żeby zacząć święty dzień od słowa – cholera ” , po czym powrócił do swojego zajęcia. A ja osłupiałem! Faktycznie! To był piękny słoneczny dzień. Mieliśmy po 22, no może po 24 lata i po spokojnym śniadaniu mieliśmy wszyscy pożeglować na jezioro Tyrkło.
A do tego, była to niedziela.




Od tego dnia, choć upłynęło ponad 20 lat, niemalże codziennie zwracam uwagę na pierwsze słowo mojego dnia. Często nie mówię nic. Ot po prostu wstaję. Zaparzam kawę z mlekiem i szczotkuję zęby. Często świadomie afirmuję dzień, jako kolejną szansę na coś nowego. Coś dobrego. Ale czasami, gdy np. zaśpię zrywam się gwałtownie mrucząc „Cholera! Już ósma!” I wtedy zawsze przypomina mi się Rudy ksiądz i pierwsze słowo świętego dnia.
Bo każdy dzień naszego życia jest na swój sposób święty.
Innych dni przecież nie mamy.



frycz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz