Właśnie obejrzałem w TV film o wilkach. Te piękne zwierzęta pokazane były jako wypisz - wymaluj; miluchy – pieszczochy skłonne do zabaw o dużych mądrych oczach (lampach) , które najchętniej żywiły by się gotowaną marchewką i brokułami, ale że w lesie tego nie ma to już zmuszone całą sytuacją jedzą raz na kiedy sarnę. Ale jedzą tylko sarnę słabą, marną i o ponurym spojrzeniu, któreż życie już nie cieszy. Słowem zjadają tylko takie sarny, które już od 2 tygodni miały myśli samobójcze, i których my nie lubimy.
No i pokazane były polowania na wilki. (w Polsce obowiązuje moratorium na wilka i nasi myśliwi jeżdżą polować za wschodnią granicę). Myśliwi pokazani zaś byli nie jako myśliwi realizujący plan odstrzałów na łowisku ale jak jakiś pluton egzekucyjny.. Ponure spojrzenia, wycelowana broń i padające w ogniu wilki... Oczywiście padające w zwolnionym tempie, i farba (krew) na śniegu...
Po czymś takim, ktoś nadwrażliwy - a takich ie brakuje, kto nigdy nie spędził samotnie nocy w lesie wyposażony tylko w nóż i zapałki, ma o myśliwych fałszywe zdanie wyrobione... Heh..
Ale ja nie o tym. Otóż na wilki poluje się m. innymi z użyciem fladrów. Są to kolorowe paski cienkiej tkaniny / plastiku doczepione do sznurka. Tymi fladrami okrąża się watahę na wysokości ok 50 cm. doczepiając sznurek do drzew, krzaków i gałęzi. Wilki które tego nigdy wcześniej nie doświadczyły, panicznie się fladr boją, a tu od tyłu już idzie naganka i pędzi zdezorientowane wilki prosto na linię myśliwych... Wilki próbują brawurą pokonać linię myśliwych, no ale nie zawsze się o udaje... Jednak wilk który podejmie ryzyko i PRZESKOCZY FLADRY zwykle uchodzi z życiem.
Taki wilk JUŻ NIGDY NIE DA SIĘ ZŁAPAĆ NA FLADRY....
Z tej prostej historii wyciągnąłem dla siebie trzy morały:
1.
Jako społeczeństwo jesteśmy „ofladrowani” . Na sznurkach wiszą różne kolorowe wstążeczki, porozwieszane przez różne gazety, telewizje i koncerny i mamy wmówione czego się bać a czego nie. Zamiast bać się linii skupionych jak struna i gotowych do strzału myśliwych, wmówiono nam, żeby bać się kolorowych wstążeczek. To się karnie wszyscy boimy....
2.
Ci co robią dużo hałasu są w praktyce zupełnie niegroźni. Gdyby wilki zawróciły to rozproszyły by hałaśliwą nagankę samą swoją obecnością i uciekły. Kołatki i puszki po piwie z kamyczkami w środku nie zabijają....
3.
Tych naprawdę groźnych dla nas ludzi nie widać. Stoją nieruchomo w ukryciu. Cisi, anonimowi, skoncentrowani. Do tej konfrontacji przygotowywali się latami. Nic o nich nie wiemy, a opowieści o ich istnieniu traktujemy jak bajania wariatów. Wszak boimy się fladr i naganki. Tylko skąd nagły ból w karku? Świat wiruje! Ziemia uderza w nas z impetem! Krew! Świat gaśnie... To znak że Oni jednak są.
Znak ostateczny.
/...../
Obława! Obława! Na młode wilki...
Wypadłem na otwartą przestrzeń, pianę z pyska tocząc,
Lecz tutaj także ze wszech stron - zła mnie otacza woń!
A myśliwemu co mnie dojrzał już się śmieją oczy
O ręka pewna, niezawodna podnosi w górę broń!
Rzucam się w bok, na oślep gnam, aż ziemia spod łap tryska
I wtedy pada pierwszy strzał, co kark mi rozszarpuje
Wciąż pędzę słyszę jak on klnie i krew mi płynie z pyska
On strzela po raz drugi! Lecz teraz już pudłuje!
Obława! Obława! Na młode wilki...
Wyrwałem się z obławy tej, schowałem w jakiś las,
Lecz ile szczęścia miałem w tym to każdy chyba przyzna
Leżałem w śniegu, jak nieżywy długi, długi czas
Po strzale zaś na zawsze mi została krwawa blizna!
Lecz nie skończyła się obława i nie śpią gończe psy
I giną ciągle wilki młode na całym wielkim świecie
Nie dajcie z siebie zedrzeć skór! Brońcie się i wy!
O bracia wilcy! Brońcie się nim wszyscy wyginiecie!
/....../
czwartek, 24 czerwca 2010
niedziela, 20 czerwca 2010

Chodzi mi po głowie, pewna historia...
Moja Babcia, Babcia Wanda, była bardzo dobrą kobietą. Barwną, silną, z charakterem, i jednocześnie wyczuloną na ludzką niedolę. Nie będę opisywał ze szczegółami jak pomagała w w czasie najczarniejszej nocy stalinizmu Zakonowi Orionistów. Podam tylko jeden przykład. Mieszkaliśmy w miejscowości Sommerfeld, (obecnie Lubsko) w której to Babcia była szanowaną żoną Pana Doktora – czyli Panią doktorową. Tak mówili na nią ludzie. I ta Pani doktorowa usłyszała, że pewna kobieta ma problemy finansowe. Było upalne lato i Babcia zawinęła równowartość obecnych 500 PLN w kamień, owinęła to gumką recepturką i wrzuciła tej kobiecie przez otwarte okno. Wiem bo na całą „akcję” wzięła mnie – wnuczka ze sobą. Ten dom jeszcze stoi przy ulicy XX-lecia PRL. Potem ta kobieta chodziła po mieście i opowiadała, że modliła się do Panienki Najświętszej i stał się cud! A przyszła nam o tym opowiedzieć rozemocjonowana sąsiadka,” Pani doktorowo – stał się cud!..”
A babcia wysłuchała i tylko się uśmiechała, bo z przekonań była raczej ateistką. Owszem, może jest jakaś tam siła wyższa, ale: „jak się samemu czegoś nie zrobi to porządnie zrobione nie będzie, i tyle... Poza tym po co Jezusikowi d.. zawracać ..”
Pamiętam kiedy Babcia zrobiła ten „cud” przyszedł dziadek, i zapytał „a gdzie pieniądze” a babcia na to „Felutek, inni potrzebowali bardziej...” Dziadek tylko westchnął, po czym wieczorem siedzieli przy „kawce” i grali w karty.. Wprawdzie mieliśmy wtedy na owe czasy super nowoczesny telewizor Orion Delta, ale Babcia uważała telewizję za rozrywkę plebejską. Ot czasem czwartkowa Kobra, jakiś mecz i tyle...
Minęło wiele lat. Babcia była już dawno w niebie, w które nie bardzo wierzyła...
Ja zaś byłem wtedy japiszonem i pracowałem w dużym zachodnim koncernie. Była surowa zima . Zaparkowałem służbowe auto i poszedłem do restauracji Fridays. Dawali tam wielkie pyszne doskonale wysmażone steki. Po pracy, o 20 fajnie sobie pójść z przyjaciółmi na taki spóźniony ni to obiad ni to kolację. Dużo dobrego jedzenia, towarzystwa i energii. Wtem przypomniałem sobie, że na siedzeniu auta zostawiłem portfel i telefon. Wybiegłem w samej tylko koszuli na parking, i tylko kątem oka zauważyłem, że ochroniarz wrzuca z przedsionka knajpy staruszkę, która chciała się tylko ogrzać w strumieniu gorącego powietrza z tak zwanej kurtyny powietrznej. Zwróciłem na to uwagę, gdyż ta stara kobieta była archetypem wiejskiej staruszki. Nie miejskiej, tylko właśnie wiejskiej. Pokornej kobiety, w kolorowej chuście. Kobiety, która każde zdarzenie przyjmuje jako dopust Boży.
Kiedy wracałem kobieta w chuście znikała w mroku i śnieżnej zadymce. Dogoniłem ją w samej koszuli, wygarnąłem z portfela wszystek bilon jaki miałem, bo tylko bilon miałem, otworzyłem jej dłoń i wsypałem.
Kobieta w chuście, złożyła dłonie i powiedziała: „Ooooo, Babcia Wanda? Prawda?....” Po czym uśmiechnęła się ciepło i zniknęła w mroku... Ja stałem minutę jak wmurowany.... Ta historia wraca do mnie raz na kiedy, nieodmiennie budząc silne emocje.
Czasem los daje nam prosty znak... Kiedyś pewnie go zrozumiem..
poniedziałek, 14 czerwca 2010
Bodhisattva in metro :)
To cudownie pozytywny film. Wiele razy zdyskontowałem go szkoleniowo. Dzisiaj w Warszawie pada, smutno tak, więc piszę raporty dla Klient, pachnie dobra kawa, a ja w międzyczasie zobaczyłem go już dwa razy. Bodhisattva to człowiek oświecony prowadzący innych ludzi do oświecenia. Bodhisattva nie szuka zbawienia wyłącznie dla siebie, ale przede wszystkim pomaga innym, dzięki praktyce doskonałości daru, moralności, cierpliwości, wysiłku, koncentracji i mądrości. Słowem poświęca czas dla dobra wszystkich istot. Oglądam filmik i przecieram załzawione oczy. Przypomniało mi się szkolenie które miałem kilka lat temu dla dużej firmy. Firma zaprosiła swoich handlowców terenowych na szkolenie, nie zapewniając nic. Ani kawy, ani napojów, ani pizzy chociażby na lunch. Słowem siedziało ze 30 wkurzonych młodych ludzi w przeszklonej salce w której nie było klimatyzacji. A może była, ale „Pan Zenek” - konserwator zapodział pilota.
Ci młodzi ludzie weszli w konflikt z kierownikiem, który się wił jak piskorz. Z jednej strony nie mógł załatwić nic bo w istocie był przestraszonym Panem Nikt w przykusym garniturku, a z drugiej widział złość podwładnych, których z minuty na minutę bardziej wkurzał. Nie mogąc ryknąć na nich, ryknął na mnie: proszę zaczynać szkolenie! Ale na sali nie było zamówionego rzutnika i ekranu, co pogłębiło złość kierownika. Ale o nic. Postanowiłem mu pomóc. Zdjąłem marynarkę, krawat, a był środek upalnego lata, i zacząłem szkolenie o usługach GSM. Od anegdoty, która -na szczęście- okazała się zabawna. Uffff.. Potem już poszło gładko. Wymyślaliśmy prawdopodobne i te najbardziej nieprawdopodobne zastosowania do usług, ilustrując to zabawnymi rysuneczkami. Tak czy inaczej bawiliśmy się znakomicie, i usługi internetowe, lokalizacyjne, i kolejne funkcjonalności poczty głosowej przy akompaniamencie salw śmiechu wchodziły nam do głów jedna po druiej... Nikt już nawet nie myślał o nie działającej klimatyzacji....
W pewnym momencie otworzyły się drzwi i wszedł Pan w brązowej marynareczce z lat '80 Pewnie dyrektor, bo w tej firmie niemal każdy jest dyrektorem. Dyrektorem departamentu, dywizji, oddziału, schowka na mopy... Awanse, zwłaszcza wirtualne, są wszak dużo tańsze niż realne podwyżki.
Pan uciszył nas gestem i zapytał mnie: (byłem najstarszy i najgrubszy – szyli pewnie szef:)
-Czemu ci ludzie się śmieją?
-Bo są na szkoleniu i świetnie się bawimy - odparłem nieco zakłopotany...
-Szkolenie to nie jest miejsce na jakieś śmichy – chichy – odparł stanowczo Pan.
-Pan i ja – zacząłem tonem średniowiecznego trubadura – jesteśmy już w wieku, w którym śmiech drażni serce i niepokoi umysł, ale oni są jeszcze młodzi, radośni.
Pozwólmy więc im się śmiać i cieszyć życiem.... Przeżywać je....
Pan wyszedł bez słowa łupnąwszy za sobą drzwiami!
Potem okazało się, że wrócił do bura i napisał na mnie do centrali okropny paszkwil, że niby jestem arogancki, niekulturalny, taki, śmaki i owaki, i on sobie mnie więcej nie życzy w jego departamencie. No i już więcej do Olsztyna nie pojechałem.
No i teraz sobie myślę, że ten Pan w brązowym garniturku, to chyba nie był Bodhisattva. A już najbardziej to żal mi jego żony. Wyobrażam sobie jak mówi: „ Czemu się śmiejesz Lucyna? Łóżko droga Lucyno to nie jest miejsce na jakieś śmichy – chichy. Stosunek seksualny to poważna sprawa Lucyno.... ”
Subskrybuj:
Posty (Atom)