Jak wielu moich znajomych nie mam telewizora. Dzięki temu unikam neuroz z tym związanych. Ot ostatnio; miałem u znajomych naprawić antenę TV. Nie jestem specjalnie do tego predestynowany, gdyż pod moim ciężarem wyginają się krokwie, ale jako krótkofalowiec na takich rzeczach jak anteny się znam. Przyjechałem z dwu dniowym opóźnieniem, a w tym czasie znajomi zamówili już trzech fachowców od anten (trzech!?!) . Dodam, że była to sobota i niedziela! Słowem - uzależnieni panikarze ;) Ale i w tym moim odcinaniu się od telewizji, jest nieco hipokryzji, plus odrobina kokieterii, gdyż sprawiłem sobie monitor z funkcją TV. Czyli telewizora formalnie nie mam, a jakże, ale dziennik czy jakiś tam film czasem zobaczę.
Osobliwie lubię film o przenikliwym, lekarzu w średnim wieku który chodzi o lasce. Jest w tym wieku, w którym mądry mężczyzna jeszcze może i już umie obdarzyć Kobietę uwielbieniem o kolorze klarownego burgunda. To uwielbienie ma dojrzały, lekko cierpki smak reńskiego wina i zapach słonecznego sierpniowego lata.
Nie każdy z nas będzie takim winem. Część z nas, już w fabryce zapakowano w tekturowe kartoniki Tetra Pack. Część wylądowała na półkach w Biedronce czy w innym Lidlu. Innym zwyczajnie zabrakło sił lub padli pod ciężarem życia. Ale nieliczni z nas, niczym szlachetne Jaguary będą jednak lśnić patyną.
Nasz filmowy bohater do tego jest weredykiem, sarkastycznym złośliwcem i diabolicznie inteligentnym obserwatorem. Jest absolutnie niezależny i zawsze mówi to co myśli. Zastanowiłem się, dlaczego jest lekarzem. Pewnie z wielu powodów. Społeczeństwo się starzeje i każdego siłą rzeczy interesują choroby. Ponadto pięćdziesięcioletni lekarz, nawet bez fartucha jest 6 X bardziej pociągający niż pięćdziesięcioletni pracownik biblioteki pedagogicznej w Bartoszycach. Takie jest życie. Myślę, że jest jeszcze inna przyczyna. Usprawiedliwieniem dla tak kontrowersyjnego postępowania w dzisiejszych czasach mogą być tylko spore pieniądze, chociażby takie jakimi dysponuje Palikot, albo ratowanie ludzkiego życia.
W korporacjach, firmach nie ma już miejsca na ekscentryków z lat 70 i 80. Ich miejsce zajęła generacja ludzi bardziej dopasowanych i kompromisowych, a przez to, bardziej skutecznych rynkowo. Po prostu intuicja i śmiałe wizjonerstwo nie jest już potrzebne, od kiedy mamy skrupulatne badania rynku. Zuchwałych wizjonerów zastąpili smutni mączyści okularnicy - kapłani Excela.
Kiedy widzę tego filmowego lekarza, mam przed oczami, wypisz - wymaluj, swojego dawnego dyrektora. Byłem w pewnej poznańskiej firmie Kierownikiem. Nie pamiętam już jak się ten dyrektor nazywał, ale powiedzmy dla porządku, że Kaczmarek. Wszak w poznaniu takie nazwisko nosi 30% mężczyzn. Tego , jak go tu nazwaliśmy - Kaczmarka po prostu uwielbiałem. Chodził wyprostowany w tym swoim długim australijskim płaszczu i w skórzanym kapeluszu niczym misjonarz. Szorstki, nieogolony, konkretny i uczciwy. Kiedy przyjeżdżał do firmy kłóciliśmy się jak psy o wszystko, ale wieczorem, wraz z cała załogą szliśmy na piwo jak kumple.
Kaczmarek miał wtedy piękną młodą żonę, z której był dumny. Ta żona dodawała mu specyficznego blasku. Kaczmarek zawsze mówił to co myśli, wyjaśniał sprawy od ręki i nie chował urazy. Prowadził biznes w sposób jasny, rzeczowy i skuteczny. Był prawy. Później zmienił firmę, ale nie zmienił stylu działania. Rozbudował ją, a w zamian mu szpetnie podziękowano. Odczuł to boleśnie i pojechał do Tybetu wyciszyć myśli. Powrócił już do innych projektów.
Na tym samym piętrze firmy urzędował dyrektor Roman Śliski - alter ego Kaczmarka. Śliski był (jest?) dwulicowym koniunkturalistą, który podając rękę nigdy nie patrzył w oczy. Mówił i robił zawsze tylko to, czego oczekiwali od niego przełożeni. Jak widać był zwiastunem nowych, nadchodzących czasów. Śliski ma się teraz doskonale. Na 100% dotrwa do sytej emerytury na dyrektorskim stołku, w korporacji która doskonale reprezentuje jego system wartości (antywartości?).
Ale przecież to nie o Śliskim, tylko właśnie o Kaczmarku można nakręcić pasjonujący film w kolorze klarownego burgunda i o smaku reńskiego wina. Bo w życiu prawdziwego mężczyzny o to właśnie chodzi....
O ten smak...
frycz.pl
poniedziałek, 9 listopada 2009
Nam nie trzeba Bundeshwery.... :))
Siedzę w biurze i piszę projekt szkoleniowy. Siedemnaście kilometrów w prostej linii od Serca Warszawy – Pałacu Kultury i Nauki.
Za oknem delikatny niczym puch śnieżek. Pada na dach auta aby zaraz spłynąć. Kawa pachnie mocno i delikatnie zarazem. To fajna mieszanka Kolumbina +18 kupiona w sklepie „Pożegnanie z Afryką"...
Taka kawa czyni poranek jaśniejszym...
Nagle żarówka energooszczędna zaczęła niepokojąco mrugać. No ładnie, pomyślałem sobie. To my podpisaliśmy traktat, a tu euro żarówka świruje.
Za oknem coś zaczęło głośno buczeć...
Bzzzzzzzz......zzzzzzz!
Dwwwwww.....
DUP!
I światło spektakularnie zgasło!
Został tylko świecący w ciemności ekran laptopa i mrugające lampki modemu...
Po chwili zniknął też Internet...
Pip! Pip! - O! To mój palmtop stracił sygnał. Lokalny przekaźnik telefonii komórkowej przestał działać. To dziwne, myślałem że mają chociaż jakieś UPS? A tu już zgasł po dziesieciu sekundach? No cóż oszczędności u operatorów również..
Nastała cisza....
Zadzwonię do Klienta że nie dojadę..
Nie, jednak nie zadzwonię...
Po godzinie oczekiwania, z pewną obawą, ze swojego nie rozpakowanego jeszcze po ostatnim wyjeździe plecaka wyciągnąłem latarkę gazową. Czemu z obawą? A temu, bo dwa dni temu dowiedziałem się, że Papierz Grzegorz XVI uznał lokomotywy i lampy gazowe za dzieło szatana. I co teraz? Ciekawe czy to już odwołano? Napisał bym zapytanie do kurii, ale Internet nie działa...
Trudno. Ryzykując ekskomunikę zapaliłem lampkę gazową , wziąłem do ręki czasopismo „Na Szerokim Świecie” z roku 1934... Jakież to ciekawe.

Wygodny skórzany fotel, gazowa lampa, kolejna dobra kawa, czasopismo z 1934 roku i nasz system energetyczny były w doskonałej harmonii... Pomyślałem tylko o tym, co to będzie gdy będzie półtora metra śniegu i -26 st. C.
I nie wiem czemu przypomniało mi się powiedzonko:
„Nam nie trzeba Bundeshwery, nam wystarczy minus cztery! „
No dobra, kończę, muszę kupić kartusze z gazem, i zrobić zapasy cukru.. :)))
frycz.pl
Za oknem delikatny niczym puch śnieżek. Pada na dach auta aby zaraz spłynąć. Kawa pachnie mocno i delikatnie zarazem. To fajna mieszanka Kolumbina +18 kupiona w sklepie „Pożegnanie z Afryką"...
Taka kawa czyni poranek jaśniejszym...
Nagle żarówka energooszczędna zaczęła niepokojąco mrugać. No ładnie, pomyślałem sobie. To my podpisaliśmy traktat, a tu euro żarówka świruje.
Za oknem coś zaczęło głośno buczeć...
Bzzzzzzzz......zzzzzzz!
Dwwwwww.....
DUP!
I światło spektakularnie zgasło!
Został tylko świecący w ciemności ekran laptopa i mrugające lampki modemu...
Po chwili zniknął też Internet...
Pip! Pip! - O! To mój palmtop stracił sygnał. Lokalny przekaźnik telefonii komórkowej przestał działać. To dziwne, myślałem że mają chociaż jakieś UPS? A tu już zgasł po dziesieciu sekundach? No cóż oszczędności u operatorów również..
Nastała cisza....
Zadzwonię do Klienta że nie dojadę..
Nie, jednak nie zadzwonię...
Po godzinie oczekiwania, z pewną obawą, ze swojego nie rozpakowanego jeszcze po ostatnim wyjeździe plecaka wyciągnąłem latarkę gazową. Czemu z obawą? A temu, bo dwa dni temu dowiedziałem się, że Papierz Grzegorz XVI uznał lokomotywy i lampy gazowe za dzieło szatana. I co teraz? Ciekawe czy to już odwołano? Napisał bym zapytanie do kurii, ale Internet nie działa...
Trudno. Ryzykując ekskomunikę zapaliłem lampkę gazową , wziąłem do ręki czasopismo „Na Szerokim Świecie” z roku 1934... Jakież to ciekawe.

Wygodny skórzany fotel, gazowa lampa, kolejna dobra kawa, czasopismo z 1934 roku i nasz system energetyczny były w doskonałej harmonii... Pomyślałem tylko o tym, co to będzie gdy będzie półtora metra śniegu i -26 st. C.
I nie wiem czemu przypomniało mi się powiedzonko:
„Nam nie trzeba Bundeshwery, nam wystarczy minus cztery! „
No dobra, kończę, muszę kupić kartusze z gazem, i zrobić zapasy cukru.. :)))
frycz.pl
Wylogowany ze śmietnika.... Na zawsze.
To był piękny dzień.
Sobota, świeciło słońce. Otoczony fajnymi ludźmi, z plikiem gazet na kolanach siedziałem na przystanku. Auto miało być gotowe za godzinę. Po raz pierwszy od pięciu lat miałem przejechać się autobusem.
Zza kierownicy auta terenowego świat wygląda inaczej. Wyżej tak. Z radia sączy się muza i pachnie waniliowym tytoniem. Stalowe rury zainstalowane na przedzie auta przejmują impet napastliwego życia, w postaci autek, których kierowcy myśleli że się wcisną „na trzeciego” ale refleks nie ten, nie ten...
Zaś z perspektywy autobusu świat jest pełen interesujących ludzi, pięknych dziewcząt i intrygujących staruszków.
Wracałem ze spotkania na którym kolega przedstawiał mi założenia firmy w której pracuje. Nerwowy, dosłownie rozdygotany, po pierwszym rozwodzie. Żona utrudnia mu widzenia z córką. A kiedy się żenił wszyscy mu mówiliśmy co o tym sądzimy, ale ona była ładnie opalona. Ładnie opalona skóra wygrała z intuicją czterech kumpli.. Kolega jest kierownikiem średniego szczebla. Popychlem, którego depcze kierownik z góry i napierdzielają pracownicy z dołu. Frajerem, któremu państwo zabiera 40% dochodu żeby dokładać do gnijących stoczni, nierentownych kopalni i zadłużanych świadomie szpitali.
Kolega był stanie fatalnym. Rozdygotany, nerwowy, bladozielony jak pasztetówka. Podskakiwał na dźwięk telefonu, który dzwonił non stop. Kolega coś cały czas poprawiał przy uchu, i miałem wrażenie że nie siedzimy w jego zawalonym papierami biurze bez okna, tylko że jestem na odwiedzinach w Tworkach.
I do tego ten cholerny zapach...
Zapach strachu i postępującego obłędu..
Z takimi to przemyśleniami siedziałem sobie na przystanku wertując gazety. A tam poradnik dla stażystów. Jakieś kursy.. Jakieś przekręty... Jakieś Euro 2012.. Jakieś interpelacje, aproksymacje..... Słowem z gazet wylewały się jakieś fekalia.... I to ze wszystkich gazet. I tych na lewym i tych na prawym kolanie.
A wertowałem gazety, bo kolega „kierownik” prosił żeby znaleźć mu pracownika...Świeciło piękne słońce i postanowiłem nie brać tego zlecenia. Nie jestem na tyle niemoralny, żeby jakiemuś młodziakowi po studiach z ideałami i bez niezbędnego kapitału korporacyjnego kurewstwa, dać adres tej maszynki do mielenia ludzkiego mięsa jaką jest firma kolegi..
I nagle zobaczyłem pięknego mężczyznę. Miał około 25 lat, wysoki, szczupły dobrze zbudowany, fajne buty, czyste ubranie i świetna skórzana kurtka. Żaden lans.. Po prostu klasa faceta który jest nieco przedwcześnie dojrzały i niczego nie musi udawać i nikogo nie musi naśladować. Klasa faceta, który znalazł swój własny styl i smak. Był piękny w ruchach, i emanowało z niego zdrowie, siła fizyczna i dobra energia. Ale najpiękniejszy był jego tatuaż. Mianowicie na twarzy miał piękny wyrazisty tatuaż maoryskiego wojownika.
Zwykle tatuują się ludzie którzy w jakiś sposób się nie akceptują.

A ten czysty tatuaż w niezwykły sposób podkreślał piękne rysy tego mężczyzny, jego siłę i zdecydowanie... Nie wiem czemu, ale byłem pewien ze jego dziewczyna, lub jego partner są równie piękni, on sam jest człowiekiem zmysłowym i czułym..
Zachwycające w tym było to, że ten piękny mężczyzna tym zuchwałym tatuażem wyautował się z tego całego śmietnika.
Pokazał nam wszystkim dookoła że ten świat jest jest tylko częściowo jego światem. On bowiem nigdy nie będzie Regionalnym Kierownikiem Sprzedaży napojów , kierownikiem w TPSA, czy tak jak kolega, kierownikiem od jakichś rur PCV. Ten piękny człowiek nie będzie Palikotem, Chlebowskim, Olechowskim, Tuskiem, Piskorskim (oj, z całą pewnością!) , Rokitą czy Kaczyńskim...
Dla niego Grasz o Staż to żałosna przepychanka, a z twarzą maoryskiego wojownika nie można być też rzecznikiem prasowym. Z taką twarzą ciężko notorycznie kłamać.
Wszystko widać..
To była piękna sobota. Słoneczna i wczesnojesienna. Zajechał cicho niskopodłogowy autobus, a ja wyrzuciłem wszystkie gazety do kosza. A jadąc wykreśliłem ze swojego telefonu kilka numerów.
Po prostu musiałem zrobić w nim miejsce na Maoryskich Wojowników... :)
Bo życie przynosi nam to czego oczekujemy i na co stworzymy przestrzeń...
frycz.pl
Sobota, świeciło słońce. Otoczony fajnymi ludźmi, z plikiem gazet na kolanach siedziałem na przystanku. Auto miało być gotowe za godzinę. Po raz pierwszy od pięciu lat miałem przejechać się autobusem.
Zza kierownicy auta terenowego świat wygląda inaczej. Wyżej tak. Z radia sączy się muza i pachnie waniliowym tytoniem. Stalowe rury zainstalowane na przedzie auta przejmują impet napastliwego życia, w postaci autek, których kierowcy myśleli że się wcisną „na trzeciego” ale refleks nie ten, nie ten...
Zaś z perspektywy autobusu świat jest pełen interesujących ludzi, pięknych dziewcząt i intrygujących staruszków.
Wracałem ze spotkania na którym kolega przedstawiał mi założenia firmy w której pracuje. Nerwowy, dosłownie rozdygotany, po pierwszym rozwodzie. Żona utrudnia mu widzenia z córką. A kiedy się żenił wszyscy mu mówiliśmy co o tym sądzimy, ale ona była ładnie opalona. Ładnie opalona skóra wygrała z intuicją czterech kumpli.. Kolega jest kierownikiem średniego szczebla. Popychlem, którego depcze kierownik z góry i napierdzielają pracownicy z dołu. Frajerem, któremu państwo zabiera 40% dochodu żeby dokładać do gnijących stoczni, nierentownych kopalni i zadłużanych świadomie szpitali.
Kolega był stanie fatalnym. Rozdygotany, nerwowy, bladozielony jak pasztetówka. Podskakiwał na dźwięk telefonu, który dzwonił non stop. Kolega coś cały czas poprawiał przy uchu, i miałem wrażenie że nie siedzimy w jego zawalonym papierami biurze bez okna, tylko że jestem na odwiedzinach w Tworkach.
I do tego ten cholerny zapach...
Zapach strachu i postępującego obłędu..
Z takimi to przemyśleniami siedziałem sobie na przystanku wertując gazety. A tam poradnik dla stażystów. Jakieś kursy.. Jakieś przekręty... Jakieś Euro 2012.. Jakieś interpelacje, aproksymacje..... Słowem z gazet wylewały się jakieś fekalia.... I to ze wszystkich gazet. I tych na lewym i tych na prawym kolanie.
A wertowałem gazety, bo kolega „kierownik” prosił żeby znaleźć mu pracownika...Świeciło piękne słońce i postanowiłem nie brać tego zlecenia. Nie jestem na tyle niemoralny, żeby jakiemuś młodziakowi po studiach z ideałami i bez niezbędnego kapitału korporacyjnego kurewstwa, dać adres tej maszynki do mielenia ludzkiego mięsa jaką jest firma kolegi..
I nagle zobaczyłem pięknego mężczyznę. Miał około 25 lat, wysoki, szczupły dobrze zbudowany, fajne buty, czyste ubranie i świetna skórzana kurtka. Żaden lans.. Po prostu klasa faceta który jest nieco przedwcześnie dojrzały i niczego nie musi udawać i nikogo nie musi naśladować. Klasa faceta, który znalazł swój własny styl i smak. Był piękny w ruchach, i emanowało z niego zdrowie, siła fizyczna i dobra energia. Ale najpiękniejszy był jego tatuaż. Mianowicie na twarzy miał piękny wyrazisty tatuaż maoryskiego wojownika.
Zwykle tatuują się ludzie którzy w jakiś sposób się nie akceptują.

A ten czysty tatuaż w niezwykły sposób podkreślał piękne rysy tego mężczyzny, jego siłę i zdecydowanie... Nie wiem czemu, ale byłem pewien ze jego dziewczyna, lub jego partner są równie piękni, on sam jest człowiekiem zmysłowym i czułym..
Zachwycające w tym było to, że ten piękny mężczyzna tym zuchwałym tatuażem wyautował się z tego całego śmietnika.
Pokazał nam wszystkim dookoła że ten świat jest jest tylko częściowo jego światem. On bowiem nigdy nie będzie Regionalnym Kierownikiem Sprzedaży napojów , kierownikiem w TPSA, czy tak jak kolega, kierownikiem od jakichś rur PCV. Ten piękny człowiek nie będzie Palikotem, Chlebowskim, Olechowskim, Tuskiem, Piskorskim (oj, z całą pewnością!) , Rokitą czy Kaczyńskim...
Dla niego Grasz o Staż to żałosna przepychanka, a z twarzą maoryskiego wojownika nie można być też rzecznikiem prasowym. Z taką twarzą ciężko notorycznie kłamać.
Wszystko widać..
To była piękna sobota. Słoneczna i wczesnojesienna. Zajechał cicho niskopodłogowy autobus, a ja wyrzuciłem wszystkie gazety do kosza. A jadąc wykreśliłem ze swojego telefonu kilka numerów.
Po prostu musiałem zrobić w nim miejsce na Maoryskich Wojowników... :)
Bo życie przynosi nam to czego oczekujemy i na co stworzymy przestrzeń...
frycz.pl
niedziela, 30 sierpnia 2009
Ludzie, którzy posiedli moc
Ludzie, którzy posiedli moc..
Wśród ludzi można wyróżnić takich bardziej przeciętnych, oraz takich którzy posiedli jakąś moc. Ci – umownie - „przeciętni” są niczym biały Opel Corsa z silnikiem 1,2. bez klimy i ABS. Są, płacą podatki, żyją, ale nikt ich zdjęć nie wiesza sobie nad łóżkiem. No bo żaden szesnastolatek nie myśli, „jak zacznę już dobrze zarabiać to kupię Opla Corsa 1,2 i będę podróżował po europie. Albo wystartuję w rajdach.” W przeciwieństwie do Renalult Megane, Opel Corsa 1,2 w kolorze białym nie budzi emocji estetycznych, ani żadnych innych. On po prostu jest...
Ci którzy posiedli moc też są różni. Ot znam kogoś, z natury bardzo dobrego, kto posiadł intuicyjną moc wbijania innym szpilek w serce. Tą szpilką może być list, częściej mail (zgodnie z duchem czasu), albo jakieś słowo, lub spojrzenie. Po takim „ukłuciu” nad ludźmi nadwrażliwymi, a takich nie brakuje, zamyka się niebo a bzy tracą swój zapach na wiele tygodni.
Znam też kogoś kto posiadł wypracowaną latami treningu moc wypełniania przestrzeni, ścian, podłóg, ludzi i powietrza swym chorym neurotyzmem. Jest jak transformator energetyczny, który złowrogo buczy i nie wiadomo kiedy zaiskrzy i kiedy eksploduje. Kiedy tak buczy ze ścian odpada tynk. On sobie buczy a z ludzi wokół opada entuzjazm i chęć do działania.... Chęć do życia.
Ale żeby nie było, że moce są tylko ciemne, a ich energie mroczne.
Znam kogoś kto posiadł moc inspirowania. Po spotkaniu z nim zapalam się do nowych pomysłów i koncepcji albo siedzę 4 tygodnie na YouTube i wyszukuję tematyczne filmy. Słowem, moc może być różna. Bierze się z takiego a nie innego wychowania lub braku wychowania. Bierze się z Karmy i przeznaczenia.
A czemu o tym piszę? Bo dziś na spacerze przypomniała mi się moja Babcia. Była właścicielka Majątku Ziemskiego Góraj, osoba harda i pogodna. Było to wiele lat temu.
Babcia miała 75 lat, i przewracając się złamała sobie główkę kości udowej. Pojechała do szpitala, a jako żona lekarza była traktowana z pewną estymą.
Szpital – jeszcze komunistyczny – wyglądał jak połączenie prowincjonalnej ubojni z zakładem psychiatrycznym. Wszędzie brud, smród i szczypiący w oczy zapach lizolu. A był to czas, kiedy na amerykańskich filmach lekarze w sterylnych fartuchach ganiali z pagerami, a koło łóżek ich pacjentów stały aparaty, które robiły Pim! Pim! Pim!
Już na sam widok tego warszawskiego szpitala, zdrowy i silny mężczyzna – taki w stylu bohaterów powieści Jacka Londona - umierał po tygodniu, a jeśli nawet nie umarł to żył dalej – z żółtaczką typu B, której tam się niechybnie nabawił.
Chirurg powiedział Babci co i jak, no i to, że są dwie endoprotezy – tańsza ceramiczna, która wystarczy na co najmniej 8 lat i molibdenowa – dużo droższa , która wystarczy na całe długie życie. No ale z racji wieku (75) Babci założą tę tańszą. Czyli ceramiczną.

1939 góra. ok. 1986 poniżej.
Do tej pory pamiętam minę lekarza, kiedy Babcia zapytała go;
Czy Pan jest idiotą?
To znaczy że będzie mnie Pan co 8 lat kroił żeby wymienić mi to coś w biodrze?
To jakiś absurd!
Po czym skierowała się do mnie i powiedziała;
Jak widzisz wnusiu, teraz studia może skończyć naprawdę każdy z ulicy...
Awantura była straszliwa, a skończyła się tym, że Babcia powiedziała jaką endoprotezę chce, i..... sama zapłaciła za swoją operację.
Po trzech dniach od operacji (po trzech dniach!!) odwiedziłem Babcię w jej mieszkanku. Spodziewałem się znaleźć jęczącą staruszkę w przepoconych betach. A dodam, że cały dzień jeździłem po Warszawie i i szukałem dla niej specjalnych uchwytów dla ludzi niepełnosprawnych. Uchwytów do łazienki i pod prysznic, które montuje się na ścianach.
Babcia zaś przyjęła mnie w idealnie czystym mieszkaniu. Ubrana była w brązową garsonkę i skromną bursztynową biżuterię. Kiedy wszedłem wstała (!) podpierając się drżącą z wysiłku ręką o stół zapytała; „Witaj! Jak się cieszę, że przyjechałeś. Zrobić ci pysznej kawki? Ty tak lubisz kawkę..”
Osłupiałem, bo wtedy właśnie, w momencie olśnienia, zrozumiałem co cechuje takich pełnokrwistych ludzi. Babcia posiadła bowiem moc. Moc życia!
Babcia żyła jeszcze wiele wiele lat, podróżując, i ciesząc się życiem. Czasem tylko, zimą, nosiła elegancką laseczkę. Urocze było kiedy to siadała na wysokim barowym stołku w pizzerii pełnej młodych ludzi i mówiła np. „O! Pizza Neapolitana! Nigdy takiej nie jadłam, musimy jej spróbować! No i kawę dla wnusia, bo to mój wnuk, przystojny prawda? No a dla mnie proszę pyszną Coca Colę”
Babcia zgasła tak jak żyła. Pewnego dnia powiedziała po prostu: „Kochani, jestem już znużona tym życiem”. Nikt nie traktował tego na poważnie. Dla nas była wieczna. Babcia posprzątała swój pokój i poszła do szpitala na proste badania.
Byłem przy niej, ale ona już myślała o swojej kolejnej podróży.
Po dwóch dniach, w pełni świadoma, spokojnie odeszła...
frycz.pl
Wśród ludzi można wyróżnić takich bardziej przeciętnych, oraz takich którzy posiedli jakąś moc. Ci – umownie - „przeciętni” są niczym biały Opel Corsa z silnikiem 1,2. bez klimy i ABS. Są, płacą podatki, żyją, ale nikt ich zdjęć nie wiesza sobie nad łóżkiem. No bo żaden szesnastolatek nie myśli, „jak zacznę już dobrze zarabiać to kupię Opla Corsa 1,2 i będę podróżował po europie. Albo wystartuję w rajdach.” W przeciwieństwie do Renalult Megane, Opel Corsa 1,2 w kolorze białym nie budzi emocji estetycznych, ani żadnych innych. On po prostu jest...
Ci którzy posiedli moc też są różni. Ot znam kogoś, z natury bardzo dobrego, kto posiadł intuicyjną moc wbijania innym szpilek w serce. Tą szpilką może być list, częściej mail (zgodnie z duchem czasu), albo jakieś słowo, lub spojrzenie. Po takim „ukłuciu” nad ludźmi nadwrażliwymi, a takich nie brakuje, zamyka się niebo a bzy tracą swój zapach na wiele tygodni.
Znam też kogoś kto posiadł wypracowaną latami treningu moc wypełniania przestrzeni, ścian, podłóg, ludzi i powietrza swym chorym neurotyzmem. Jest jak transformator energetyczny, który złowrogo buczy i nie wiadomo kiedy zaiskrzy i kiedy eksploduje. Kiedy tak buczy ze ścian odpada tynk. On sobie buczy a z ludzi wokół opada entuzjazm i chęć do działania.... Chęć do życia.
Ale żeby nie było, że moce są tylko ciemne, a ich energie mroczne.
Znam kogoś kto posiadł moc inspirowania. Po spotkaniu z nim zapalam się do nowych pomysłów i koncepcji albo siedzę 4 tygodnie na YouTube i wyszukuję tematyczne filmy. Słowem, moc może być różna. Bierze się z takiego a nie innego wychowania lub braku wychowania. Bierze się z Karmy i przeznaczenia.
A czemu o tym piszę? Bo dziś na spacerze przypomniała mi się moja Babcia. Była właścicielka Majątku Ziemskiego Góraj, osoba harda i pogodna. Było to wiele lat temu.
Babcia miała 75 lat, i przewracając się złamała sobie główkę kości udowej. Pojechała do szpitala, a jako żona lekarza była traktowana z pewną estymą.
Szpital – jeszcze komunistyczny – wyglądał jak połączenie prowincjonalnej ubojni z zakładem psychiatrycznym. Wszędzie brud, smród i szczypiący w oczy zapach lizolu. A był to czas, kiedy na amerykańskich filmach lekarze w sterylnych fartuchach ganiali z pagerami, a koło łóżek ich pacjentów stały aparaty, które robiły Pim! Pim! Pim!
Już na sam widok tego warszawskiego szpitala, zdrowy i silny mężczyzna – taki w stylu bohaterów powieści Jacka Londona - umierał po tygodniu, a jeśli nawet nie umarł to żył dalej – z żółtaczką typu B, której tam się niechybnie nabawił.
Chirurg powiedział Babci co i jak, no i to, że są dwie endoprotezy – tańsza ceramiczna, która wystarczy na co najmniej 8 lat i molibdenowa – dużo droższa , która wystarczy na całe długie życie. No ale z racji wieku (75) Babci założą tę tańszą. Czyli ceramiczną.

1939 góra. ok. 1986 poniżej.
Do tej pory pamiętam minę lekarza, kiedy Babcia zapytała go;
Czy Pan jest idiotą?
To znaczy że będzie mnie Pan co 8 lat kroił żeby wymienić mi to coś w biodrze?
To jakiś absurd!
Po czym skierowała się do mnie i powiedziała;
Jak widzisz wnusiu, teraz studia może skończyć naprawdę każdy z ulicy...
Awantura była straszliwa, a skończyła się tym, że Babcia powiedziała jaką endoprotezę chce, i..... sama zapłaciła za swoją operację.
Po trzech dniach od operacji (po trzech dniach!!) odwiedziłem Babcię w jej mieszkanku. Spodziewałem się znaleźć jęczącą staruszkę w przepoconych betach. A dodam, że cały dzień jeździłem po Warszawie i i szukałem dla niej specjalnych uchwytów dla ludzi niepełnosprawnych. Uchwytów do łazienki i pod prysznic, które montuje się na ścianach.
Babcia zaś przyjęła mnie w idealnie czystym mieszkaniu. Ubrana była w brązową garsonkę i skromną bursztynową biżuterię. Kiedy wszedłem wstała (!) podpierając się drżącą z wysiłku ręką o stół zapytała; „Witaj! Jak się cieszę, że przyjechałeś. Zrobić ci pysznej kawki? Ty tak lubisz kawkę..”
Osłupiałem, bo wtedy właśnie, w momencie olśnienia, zrozumiałem co cechuje takich pełnokrwistych ludzi. Babcia posiadła bowiem moc. Moc życia!
Babcia żyła jeszcze wiele wiele lat, podróżując, i ciesząc się życiem. Czasem tylko, zimą, nosiła elegancką laseczkę. Urocze było kiedy to siadała na wysokim barowym stołku w pizzerii pełnej młodych ludzi i mówiła np. „O! Pizza Neapolitana! Nigdy takiej nie jadłam, musimy jej spróbować! No i kawę dla wnusia, bo to mój wnuk, przystojny prawda? No a dla mnie proszę pyszną Coca Colę”
Babcia zgasła tak jak żyła. Pewnego dnia powiedziała po prostu: „Kochani, jestem już znużona tym życiem”. Nikt nie traktował tego na poważnie. Dla nas była wieczna. Babcia posprzątała swój pokój i poszła do szpitala na proste badania.
Byłem przy niej, ale ona już myślała o swojej kolejnej podróży.
Po dwóch dniach, w pełni świadoma, spokojnie odeszła...
frycz.pl
piątek, 28 sierpnia 2009
Notka -Trzpiotka; Ludzie samotni śpią w skrzypiących łóżkach.
Ostatnio nie stać mnie na porządny urlop. Czas przetykany jest pracą, szkoleniami i spotkaniami, na tyle ważnymi, że nie mogę i nie chcę machnąć na nie ręką, ale też na tyle rozwlekłymi, że z całego tygodnia było by to może dwa dni przepracowane solidnie od 8 do 21... No ale cóż...
A że lipiec piękny, to przeplatam go spontanicznymi wypadami na motocyklu. W drogę biorę podstawowy zestaw motocyklisty, czyli podstawowe, niezbędne w życiu sprawy takie jak zapasowa bielizna, trochę gotówki, świeca zapłonowa (to przez sentyment, bo w moim motocyklu nic się nie psuje), Rosyjska piersiówka z nalewką o absurdalnej jak na piersiówkę pojemności 0,8 litra! Ponadto niezbędnik czyli tzw. multitool, wodę mineralną oraz żarówkę H4 Phillips X-Treme Power +80%. Według mnie ta właśnie żarówka daje najładniejsze światło. Nie tak żółte jak w starym Polonezie, i nie nieprzyjemnie niebieskie, tylko właśnie przyjemnie białe. To ważne bo w na motocyklu oczy męczą się szczególnie szybko.
No ale ja nie o żarówkach, tylko o ludziach. W czasie tych peregrynacji odwiedziłem troje ludzi – tak się składa – samotnych. Samotnego naukowca w jego nowym mieszkaniu, samotną Panią Menadżer z córkami i inną Panią Menadżer - z kotem.
Jak na razie - jednym.
Wszyscy troje przeraźliwie samotni, wszyscy spragnieni seksu, wszyscy troje w schyłkowym okresie swej biologicznej płodności.
Niby o tym nie mówią, niby unikają tematu, pytają o szkolenia, o motor, o prasę techniczną i o kryzys... Ale kiedy już obgadamy wszystkie możliwe tematy, a nawet ten, że podobno Prezydent Obama nie jest człowiekiem, tylko ,podobno, jest androidem którego wyprodukowali republikanie i podstawili demokratom. I on nie może przyjechać na Westerplatte bo w polskiej sieci jest 220 V a w amerykańskiej 110 V i Obama by się spalił, no chyba, że ma specjalną przejściówkę. Ale czy ma?
Więc nawet jak już schodzimy na absurdy, to zawsze na końcu z gardeł tych ludzi wydobywa się jęk samotności.
"A że faceci/kobitki to dranie... A że teraz nie ma fajnych ludzi, i tak w koło..."
Niestety jestem człowiekiem, który nader często myli bezpośredniość z nietaktem , a ciekawość zlewa mi się w jedną całość z wścibstwem. Więc bez zachamowań spenetrowałem wnikliwie ich mieszkania i zauważyłem jedna wspólną rzecz, wspólną dla tych trzech samotnych osób:
Ich sypialnie są przerażająco aseksualne
i wyprane z jakiejkolwiek magii..
Pan naukowiec; ma w sypialni dwa (sic!!) telewizory kineskopowe, jeden duży a drugi mały. Teraz to załatwia funkcja PIP (Picture In Picture), a dwa telewizory – jeden na drugim - to taki PIP dla Red Neków. Co tam jeszcze? Ano, szafa, szafka, wideo VHS (sic!!) po co? Nie wiem i nie chcę wiedzieć, mocne energooszczędne oświetlenie u sufitu, żaluzje w oknach i lampka nocna, którą aby wyłączyć – trzeba wstać. Słowem – biuro z lat 90 w trakcie chaotycznej przeprowadzki. Jest jeszcze jeden intymny detal – latarka. Aha! No i łóżko, skrzypiące, niewygodne wciśnięte w kąt, tak, żeby było wygodnie oglądać nocami TV.
Pani Menedżer z kotem; podłogę swej sypialni wykorzystuje do suszenia ziół i kwiatów rozłożonych cienkimi warstwami na szarym papierze. Wszystko to pachnie ziołowo , ale w nadmiarze – nieprzyjemnie. Ponadto miałem wrażenie że zsikał się w te zioła kot. Całości dopełniało łóżko z Ikea, które nieprzyjemnie skrzypiało, kiedy to tylko nieśmiało przysiadłem na jego lichej krawędzi, a dalej były jeszcze kartony z meblami z IKEA (ale jeszcze nie zmontowanymi, nie ma kto skręcić, a kot za głupi..) lampka nocna – taka z białym mocnym halogenowym światłem – jak to powiedziała gospodyni – świetna do czytania! Ponadto trochę książek i mrugający czerwonymi cyferkami radiobudzik...
Pani Menadżer z Córkami; miała w sypialni ścianę zawaloną kartonami z rzeczami dziewczynek – do oddania biednym, Telewizor obrócony kineskopem do ściany - dla brata, jak tylko przyjedzie jesienią do Warszawy, deskę do prasowania + żelazko + rozstawioną suszarkę i wielki wygodny materac. No tu chociaż wiadomo skąd te dziewczynki się wzięły :))
Słowem, wszyscy troje pomimo werbalnych zapewnień o potrzebie miłości, partnera, seksu, bliskości i odważnego fellatio, zamiast sypialni - buduaru,mieli zakurzone graciarnie z funkcją spania, niczym budka zapyziałego ciecia w zakładzie przemysłowym.
Nie było tam bowiem łóżka, wielkiego i wygodnego i nieskrzypiącego. Albo kilku materacy rozrzuconych na podłodze. Nie było też kadzidełek i olejków, ani dobrego radia na CD z pilotem pod ręką z którego snuł by się Barry White. Ani też nie było takiego udogodnienia jak włącznik światła regulowany tym samym pilotem od radia, ani szafki ze świeżymi ręcznikami do wycierania spoconych ciał... Ani lampki z dyskretnym miękkim złoto/czerwonym światłem wydobywającym z ciała kobiety nowe znaczenia. Nie pachniało tam intymnością...
Tak to jest. Ci ludzie są samotni z wyboru, a jęczą – bo tak wypada. I śpią w tych swoich graciarniach, przed telewizorem na swych skrzypiących łózkach zasłuchani w stąpanie kota po stole, nie zakładają nawet, że ktoś może się pojawić. Ktoś kto dobrej, namiętnej nocy zechce rano wypić filiżankę dobrej kawy z ekspresu i ktoś kto zapomniał szczoteczki do zębów...
Cóż, życie jest sztuką wyboru...
A że lipiec piękny, to przeplatam go spontanicznymi wypadami na motocyklu. W drogę biorę podstawowy zestaw motocyklisty, czyli podstawowe, niezbędne w życiu sprawy takie jak zapasowa bielizna, trochę gotówki, świeca zapłonowa (to przez sentyment, bo w moim motocyklu nic się nie psuje), Rosyjska piersiówka z nalewką o absurdalnej jak na piersiówkę pojemności 0,8 litra! Ponadto niezbędnik czyli tzw. multitool, wodę mineralną oraz żarówkę H4 Phillips X-Treme Power +80%. Według mnie ta właśnie żarówka daje najładniejsze światło. Nie tak żółte jak w starym Polonezie, i nie nieprzyjemnie niebieskie, tylko właśnie przyjemnie białe. To ważne bo w na motocyklu oczy męczą się szczególnie szybko.
No ale ja nie o żarówkach, tylko o ludziach. W czasie tych peregrynacji odwiedziłem troje ludzi – tak się składa – samotnych. Samotnego naukowca w jego nowym mieszkaniu, samotną Panią Menadżer z córkami i inną Panią Menadżer - z kotem.
Jak na razie - jednym.
Wszyscy troje przeraźliwie samotni, wszyscy spragnieni seksu, wszyscy troje w schyłkowym okresie swej biologicznej płodności.
Niby o tym nie mówią, niby unikają tematu, pytają o szkolenia, o motor, o prasę techniczną i o kryzys... Ale kiedy już obgadamy wszystkie możliwe tematy, a nawet ten, że podobno Prezydent Obama nie jest człowiekiem, tylko ,podobno, jest androidem którego wyprodukowali republikanie i podstawili demokratom. I on nie może przyjechać na Westerplatte bo w polskiej sieci jest 220 V a w amerykańskiej 110 V i Obama by się spalił, no chyba, że ma specjalną przejściówkę. Ale czy ma?
Więc nawet jak już schodzimy na absurdy, to zawsze na końcu z gardeł tych ludzi wydobywa się jęk samotności.
"A że faceci/kobitki to dranie... A że teraz nie ma fajnych ludzi, i tak w koło..."
Niestety jestem człowiekiem, który nader często myli bezpośredniość z nietaktem , a ciekawość zlewa mi się w jedną całość z wścibstwem. Więc bez zachamowań spenetrowałem wnikliwie ich mieszkania i zauważyłem jedna wspólną rzecz, wspólną dla tych trzech samotnych osób:
Ich sypialnie są przerażająco aseksualne
i wyprane z jakiejkolwiek magii..
Pan naukowiec; ma w sypialni dwa (sic!!) telewizory kineskopowe, jeden duży a drugi mały. Teraz to załatwia funkcja PIP (Picture In Picture), a dwa telewizory – jeden na drugim - to taki PIP dla Red Neków. Co tam jeszcze? Ano, szafa, szafka, wideo VHS (sic!!) po co? Nie wiem i nie chcę wiedzieć, mocne energooszczędne oświetlenie u sufitu, żaluzje w oknach i lampka nocna, którą aby wyłączyć – trzeba wstać. Słowem – biuro z lat 90 w trakcie chaotycznej przeprowadzki. Jest jeszcze jeden intymny detal – latarka. Aha! No i łóżko, skrzypiące, niewygodne wciśnięte w kąt, tak, żeby było wygodnie oglądać nocami TV.
Pani Menedżer z kotem; podłogę swej sypialni wykorzystuje do suszenia ziół i kwiatów rozłożonych cienkimi warstwami na szarym papierze. Wszystko to pachnie ziołowo , ale w nadmiarze – nieprzyjemnie. Ponadto miałem wrażenie że zsikał się w te zioła kot. Całości dopełniało łóżko z Ikea, które nieprzyjemnie skrzypiało, kiedy to tylko nieśmiało przysiadłem na jego lichej krawędzi, a dalej były jeszcze kartony z meblami z IKEA (ale jeszcze nie zmontowanymi, nie ma kto skręcić, a kot za głupi..) lampka nocna – taka z białym mocnym halogenowym światłem – jak to powiedziała gospodyni – świetna do czytania! Ponadto trochę książek i mrugający czerwonymi cyferkami radiobudzik...
Pani Menadżer z Córkami; miała w sypialni ścianę zawaloną kartonami z rzeczami dziewczynek – do oddania biednym, Telewizor obrócony kineskopem do ściany - dla brata, jak tylko przyjedzie jesienią do Warszawy, deskę do prasowania + żelazko + rozstawioną suszarkę i wielki wygodny materac. No tu chociaż wiadomo skąd te dziewczynki się wzięły :))
Słowem, wszyscy troje pomimo werbalnych zapewnień o potrzebie miłości, partnera, seksu, bliskości i odważnego fellatio, zamiast sypialni - buduaru,mieli zakurzone graciarnie z funkcją spania, niczym budka zapyziałego ciecia w zakładzie przemysłowym.
Nie było tam bowiem łóżka, wielkiego i wygodnego i nieskrzypiącego. Albo kilku materacy rozrzuconych na podłodze. Nie było też kadzidełek i olejków, ani dobrego radia na CD z pilotem pod ręką z którego snuł by się Barry White. Ani też nie było takiego udogodnienia jak włącznik światła regulowany tym samym pilotem od radia, ani szafki ze świeżymi ręcznikami do wycierania spoconych ciał... Ani lampki z dyskretnym miękkim złoto/czerwonym światłem wydobywającym z ciała kobiety nowe znaczenia. Nie pachniało tam intymnością...
Tak to jest. Ci ludzie są samotni z wyboru, a jęczą – bo tak wypada. I śpią w tych swoich graciarniach, przed telewizorem na swych skrzypiących łózkach zasłuchani w stąpanie kota po stole, nie zakładają nawet, że ktoś może się pojawić. Ktoś kto dobrej, namiętnej nocy zechce rano wypić filiżankę dobrej kawy z ekspresu i ktoś kto zapomniał szczoteczki do zębów...
Cóż, życie jest sztuką wyboru...
poniedziałek, 24 sierpnia 2009
Wykastrowany Maciek, jego demon, i dawno już zapomniany słoik po dżemie.
Było to lat temu dziesięć. Wspólnie postanowiliśmy w sobotnie słoneczne popołudnie pojechać na poligon w Sulejówku. Było bowiem takie niepisane prawo, ze wprawdzie tam nie wolno w dni powszednie się kręcić, ale w soboty wojsko nie ćwiczy – to wtedy wolno. I roiło się tam wtedy od grzybiarzy i turystów. Wsiedliśmy więc w swoje auta terenowe i pojechaliśmy: Ja –czyli Robert, Paweł i Maciek o posturze brodatego harcerza. Trzech kumpli, jeszcze nie przyjaciół, ale już kumpli połączonych pasją do militariów, krótkofalówek i samochodów terenowych. Wszyscy byliśmy już po trzydziestce, ale jeszcze w tym wieku, że człowiek ma wrażenie że jest dziesięć laty młodszy. Ganialiśmy po pustym poligonie Ja – czyli Robert Ładą Nivą, Paweł nieco zardzewiałym Suzuki i Maciek UAZ-em. Było piękne sierpniowe popołudnie. Ganialiśmy po wydmach jak szczeniaki i omawialiśmy ślady po ćwiczeniach. Najwięcej wiedzy militarnej miał Maciek a ja z Pawłem chłonęliśmy jego wiedzę.
Chłopaki! Chłopaki! Chodźcie tutaj! Stałem na wzgórku a przed nami na postumencie stała pogięta perforowana blacha. Zobaczcie – krzyczałem podniecony – do tej blachy strzelają z haubicy! Maciek sprostował że nie z haubicy tylko z armaty. No i teraz wiem czym się różni armata od haubicy.
Pobiegliśmy dalej, i dalej a Maciek zrobił nam ciekawy wykład na temat rdzeni uranowych (tych które Amerykanie stosują w Iraku). Nie wiedziałem że człowieka w mundurze ze słuchawkami na uszach, w butach można wyssać przez otwór o średnicy 3 cm. No bo jak?
O rany! No jak to jak. A wiadro keczupu przelejesz przez taki otwór? No pewnie, no widzisz, tak! Czyli implozja rozrywa ludzi na taką pastę i wysysa załogę przez otwór. Cierpliwie i z pewną nutką dydaktyzmu tłumaczył nam Maciek. Okazało się że Paweł, ma w aucie pizzę sprzed wczoraj a ja butelkę wody mineralnej. Paweł zrobił nam wykład o pojazdach gąsienicowych, a ja popisałem się przed chłopakami wiedzą na temat radiowych systemów łączności wojskowej z tzw. rozproszonym widmem. Spędziliśmy na wydmach wspaniałe popołudnie.
Po trzech godzinach wróciliśmy z Sulejówka do Warszawy. Z tym, że ja z Pawłem postanowiliśmy obejrzeć jeszcze na VHS jego film o amerykańskim transporterze Oshkosh.. No niesamowita maszyna. Łamie się w pół , ale nie tak jak łamie się Tarpan Honker pociągnięty od niechcenia serią z AK47 – czyli na dwa kawałki pełne trupów.

Oshkosh jest tak skonstruowany, „fabrycznie” żeby być sprawniejszy w terenie. Wiadomo -Ameryka!
Wtem zadzwonił telefon. Stacjonarny. Zadzwoniła dziewczyna Maćka. Powiedziała nam, że mamy na Maćka zły wpływ, i Maciek nie będzie się z nami już więcej spotykał!
Ja osłupiałem bo było dla mnie oczywiste, że to taki żart. Paweł mnie uciszył i ściszył telewizor. Zaczął z nią rozmawiać a ona swoje, że: Maciek powinien spędzać czas z nią, że my na niego mamy zły wpływ.
Zły wpływ (!) Spędziliśmy czas tak grzecznie i przykładnie że aż dziw. Nie pojechaliśmy na walki psów na farmę pod Nieporętem. Nie szlajaliśmy się po szemranych miejscach tylko przykładnie niczym harcerze urządziliśmy sobie prelekcję w terenie przy wodzie mineralnej (sic!) i pizzy. Stwierdziliśmy z Pawłem że ona zwariowała, i dalsza rozmowa nie ma sensu. Zakończyłem więc twardo: Idź się wyśpij kobieto a jak Maciek nie chce się z nami spotykać to niech sam zadzwoni i nam to powie. I wtedy usłyszałem jak ona mówi do niego „powiedz im ty!” i Maciek wydukał do słuchawki: „ NO_TAK_JA_NIE_BĘDĘ_JUŻ_SIĘ_Z_WAMI_SPOTYKAŁ..”
Usiadłem z Pawłem i już nic tego dnia nas nie bawiło. Ani transporter, ani słoneczny dzień, ani nic.
Z Maćkiem już faktycznie się nigdy się nie spotkałem. Ale czasami, tak raz na rok, ot na przykład dzisiaj wieczorem przypomina mi się ten dzień. Myślę o tym czy oni ciągle są razem. Czy są szczęśliwi. Czy mają dzieci. Czy kupił sobie to auto o którym tyle rozmyślał. Myślę też o tym jak on widzi teraz tę całą sytuację. Ot takie wieczorne zastanawianie się. A najbardziej ciekawi mnie gdzie trzyma swoje Cojones. To znaczy wiem gdzie je trzyma; w słoiku po dżemie, a słoik oddał swojej dziewczynie w dożywotni depozyt, pięknego sierpniowego dnia 1989 roku. Ciekawe tylko, czy po tylu latach jeszcze się zastanawia gdzie jest ten słoik, i co można by zrobić z jego zmurszałą już dziś zawartością...
Tak hipotetycznie oczywiście....
Ot takie przemyślenia współczującego samca...
Chłopaki! Chłopaki! Chodźcie tutaj! Stałem na wzgórku a przed nami na postumencie stała pogięta perforowana blacha. Zobaczcie – krzyczałem podniecony – do tej blachy strzelają z haubicy! Maciek sprostował że nie z haubicy tylko z armaty. No i teraz wiem czym się różni armata od haubicy.
Pobiegliśmy dalej, i dalej a Maciek zrobił nam ciekawy wykład na temat rdzeni uranowych (tych które Amerykanie stosują w Iraku). Nie wiedziałem że człowieka w mundurze ze słuchawkami na uszach, w butach można wyssać przez otwór o średnicy 3 cm. No bo jak?
O rany! No jak to jak. A wiadro keczupu przelejesz przez taki otwór? No pewnie, no widzisz, tak! Czyli implozja rozrywa ludzi na taką pastę i wysysa załogę przez otwór. Cierpliwie i z pewną nutką dydaktyzmu tłumaczył nam Maciek. Okazało się że Paweł, ma w aucie pizzę sprzed wczoraj a ja butelkę wody mineralnej. Paweł zrobił nam wykład o pojazdach gąsienicowych, a ja popisałem się przed chłopakami wiedzą na temat radiowych systemów łączności wojskowej z tzw. rozproszonym widmem. Spędziliśmy na wydmach wspaniałe popołudnie.
Po trzech godzinach wróciliśmy z Sulejówka do Warszawy. Z tym, że ja z Pawłem postanowiliśmy obejrzeć jeszcze na VHS jego film o amerykańskim transporterze Oshkosh.. No niesamowita maszyna. Łamie się w pół , ale nie tak jak łamie się Tarpan Honker pociągnięty od niechcenia serią z AK47 – czyli na dwa kawałki pełne trupów.

Oshkosh jest tak skonstruowany, „fabrycznie” żeby być sprawniejszy w terenie. Wiadomo -Ameryka!
Wtem zadzwonił telefon. Stacjonarny. Zadzwoniła dziewczyna Maćka. Powiedziała nam, że mamy na Maćka zły wpływ, i Maciek nie będzie się z nami już więcej spotykał!
Ja osłupiałem bo było dla mnie oczywiste, że to taki żart. Paweł mnie uciszył i ściszył telewizor. Zaczął z nią rozmawiać a ona swoje, że: Maciek powinien spędzać czas z nią, że my na niego mamy zły wpływ.
Zły wpływ (!) Spędziliśmy czas tak grzecznie i przykładnie że aż dziw. Nie pojechaliśmy na walki psów na farmę pod Nieporętem. Nie szlajaliśmy się po szemranych miejscach tylko przykładnie niczym harcerze urządziliśmy sobie prelekcję w terenie przy wodzie mineralnej (sic!) i pizzy. Stwierdziliśmy z Pawłem że ona zwariowała, i dalsza rozmowa nie ma sensu. Zakończyłem więc twardo: Idź się wyśpij kobieto a jak Maciek nie chce się z nami spotykać to niech sam zadzwoni i nam to powie. I wtedy usłyszałem jak ona mówi do niego „powiedz im ty!” i Maciek wydukał do słuchawki: „ NO_TAK_JA_NIE_BĘDĘ_JUŻ_SIĘ_Z_WAMI_SPOTYKAŁ..”
Usiadłem z Pawłem i już nic tego dnia nas nie bawiło. Ani transporter, ani słoneczny dzień, ani nic.
Z Maćkiem już faktycznie się nigdy się nie spotkałem. Ale czasami, tak raz na rok, ot na przykład dzisiaj wieczorem przypomina mi się ten dzień. Myślę o tym czy oni ciągle są razem. Czy są szczęśliwi. Czy mają dzieci. Czy kupił sobie to auto o którym tyle rozmyślał. Myślę też o tym jak on widzi teraz tę całą sytuację. Ot takie wieczorne zastanawianie się. A najbardziej ciekawi mnie gdzie trzyma swoje Cojones. To znaczy wiem gdzie je trzyma; w słoiku po dżemie, a słoik oddał swojej dziewczynie w dożywotni depozyt, pięknego sierpniowego dnia 1989 roku. Ciekawe tylko, czy po tylu latach jeszcze się zastanawia gdzie jest ten słoik, i co można by zrobić z jego zmurszałą już dziś zawartością...
Tak hipotetycznie oczywiście....
Ot takie przemyślenia współczującego samca...
Kościół, czterech wiernych i cmentarz nieopodal....
Podczas jednej z podróży służbowych zatrzymałem się przy małym kościółku, aby skupić myśli i jeśli to można tak nazwać – odpocząć duchowo. Dobre kościoły mają to do siebie, że maja w sobie dobrą energię. Kościół był mały, kameralny wręcz, z położonym obok zadbanym cmentarzem. A wszystko to pięknie prześwietlone słońcem i przewiane letnim wiatrem.
Tak się złożyło, że za chwilę miała rozpocząć się msza. Ucieszyłem się i postanowiłem zostać. W międzyczasie zwróciłem uwagę, że na starej mozaice podłogi było wiele błędów w doborze wzorów i kolorów mozaiki. Ciekawe czy to z wysiłku, z nieuwagi, z braku umiejętności czy z pośpiechu? A może ze złości? Kto wie?

W kościele poza mną były 3 osoby. Z ich zachowania wywnioskowałem że wszyscy się dobrze znają, a nawet lubią. Zaczęła się msza.
Po mszy wszyscy rozeszliśmy się. Zwróciłem uwagę na to, że na organach grało entuzjastyczne rodzeństwo.
Ale dopiero jak już jechałem autem w kierunku Warszawy, uświadomiłem sobie, że poza liturgią, i tym co wynika z obrzędu, ksiądz nie powiedział do nas „od siebie” ani jednego słowa! Ani tak naprawdę się nie przywitał, ani razu się nie uśmiechnął, ani też na koniec się nie pożegnał. Ot pojawił się, odprawił mszę i bez słowa zniknął w czeluściach zakrystii. Ja rozumiem, że mógł mieć gorszy dzień. Ale nie mówimy tu o nawiedzonych kazaniach podczas których wierni rozmawiają z Bogiem, nawracają się, lub widząc swoje grzechy zaczynają szlochać. Mówiimy tylko o podstawowych standardach komunikacji międzyludzkiej...
A swoją drogą, ciekawe co by było, gdybym ja tak prowadził szkolenia jak ten ksiądz prowadzi msze?
Ot, wchodził bym bez słowa na salę i bez powitania zaczynał bym np. tak: „tematem szkolenia jest analiza dysonansu po zakupowego wśród Klientów indywidualnych i instytucjonalnych”
Mówił bym przez godzinę, jednostajnym, niemodulowanym głosem w sposób absolutnie niespersonalizowany, a po skończeniu tego – pożal się Boże – szkolenia, bez jednego słowa wychodził bym z sali.
Co by to wtedy było?!
Wiem co by było!
Było by tak, że też miał bym na swoich szkoleniach 4 osoby (w tym jedną trochę z przypadku) o średniej wieku uczestników szkolenia – tak na oko 65 lat....
I tu nie chodzi o jakieś niestosowne porównania. Mnie po prostu zrobiło się bardzo bardzo smutno, bo zrozumiałem że kościół instytucjonalny (a nie ten w naszych sercach) jest taką starą, bardzo, bardzo starą "firmą", prowadzoną przez starych wiekowo, bardzo samotnych mężczyzn.
I ta "firma" ma coraz mniejsze szanse trafić w potrzeby współczesnego „rynku” ludzi młodych, poszukujących, inteligentnych i zbuntowanych, jednakowoż zawsze ludzi o wysokich potrzebach komunikacyjnych. I kilka pieknych pielgrzymek tu niewiele zmieni. Pielgrzymki są niejako "od święta" a skryty, odarty z jakiejkolwiek bezpośredniości styl komunikacji jest na codzień.
To mniej więcej tak, jakbym teraz A.D. 2009 w miasteczku akademickim w którym każdy ma iPoda założył sklepik z kasetami magnetofonowymi....
No i oczywiście wyrzekał bym, że te MP3 to jak nic, wymysł szatana jest...
Tak się złożyło, że za chwilę miała rozpocząć się msza. Ucieszyłem się i postanowiłem zostać. W międzyczasie zwróciłem uwagę, że na starej mozaice podłogi było wiele błędów w doborze wzorów i kolorów mozaiki. Ciekawe czy to z wysiłku, z nieuwagi, z braku umiejętności czy z pośpiechu? A może ze złości? Kto wie?

W kościele poza mną były 3 osoby. Z ich zachowania wywnioskowałem że wszyscy się dobrze znają, a nawet lubią. Zaczęła się msza.
Po mszy wszyscy rozeszliśmy się. Zwróciłem uwagę na to, że na organach grało entuzjastyczne rodzeństwo.
Ale dopiero jak już jechałem autem w kierunku Warszawy, uświadomiłem sobie, że poza liturgią, i tym co wynika z obrzędu, ksiądz nie powiedział do nas „od siebie” ani jednego słowa! Ani tak naprawdę się nie przywitał, ani razu się nie uśmiechnął, ani też na koniec się nie pożegnał. Ot pojawił się, odprawił mszę i bez słowa zniknął w czeluściach zakrystii. Ja rozumiem, że mógł mieć gorszy dzień. Ale nie mówimy tu o nawiedzonych kazaniach podczas których wierni rozmawiają z Bogiem, nawracają się, lub widząc swoje grzechy zaczynają szlochać. Mówiimy tylko o podstawowych standardach komunikacji międzyludzkiej...
A swoją drogą, ciekawe co by było, gdybym ja tak prowadził szkolenia jak ten ksiądz prowadzi msze?
Ot, wchodził bym bez słowa na salę i bez powitania zaczynał bym np. tak: „tematem szkolenia jest analiza dysonansu po zakupowego wśród Klientów indywidualnych i instytucjonalnych”
Mówił bym przez godzinę, jednostajnym, niemodulowanym głosem w sposób absolutnie niespersonalizowany, a po skończeniu tego – pożal się Boże – szkolenia, bez jednego słowa wychodził bym z sali.
Co by to wtedy było?!
Wiem co by było!
Było by tak, że też miał bym na swoich szkoleniach 4 osoby (w tym jedną trochę z przypadku) o średniej wieku uczestników szkolenia – tak na oko 65 lat....
I tu nie chodzi o jakieś niestosowne porównania. Mnie po prostu zrobiło się bardzo bardzo smutno, bo zrozumiałem że kościół instytucjonalny (a nie ten w naszych sercach) jest taką starą, bardzo, bardzo starą "firmą", prowadzoną przez starych wiekowo, bardzo samotnych mężczyzn.
I ta "firma" ma coraz mniejsze szanse trafić w potrzeby współczesnego „rynku” ludzi młodych, poszukujących, inteligentnych i zbuntowanych, jednakowoż zawsze ludzi o wysokich potrzebach komunikacyjnych. I kilka pieknych pielgrzymek tu niewiele zmieni. Pielgrzymki są niejako "od święta" a skryty, odarty z jakiejkolwiek bezpośredniości styl komunikacji jest na codzień.
To mniej więcej tak, jakbym teraz A.D. 2009 w miasteczku akademickim w którym każdy ma iPoda założył sklepik z kasetami magnetofonowymi....
No i oczywiście wyrzekał bym, że te MP3 to jak nic, wymysł szatana jest...
Wietnam, Czeczenia i te ooczy...
Wietnam. W miarę rozwoju techniki wojennej zmienia się sposób prowadzenia wojny. Wojny czyli radykalnego modelu prowadzenia biznesu w ponadnarodowej skali. Kiedyś, ot choćby w Wietnamie amerykanie potrzebowali świeżego ludzkiego mięsa do obsługi karabinka M16, radiostacji Motorola i samolotów. Nie mogąc płacić kasy wprost, wymyślano ideologie i werbowano biednych ludzi, o których było wiadomo, że się nie zbuntują. Wszak walczono z komunizmem! Niesiono wolność! Amerykański styl życia!
Do propagandowej hucpy potrzebni byli dziennikarze, których w Wietnamie było mnóstwo i dzięki ich pracy oraz zebranym materiałom powstały takie arcydzieła jak„Ramba” (Rambo1, Rambo2, Rambo3) Cienka czerwona linia, Pluton, Czas Apokalipsy, Łowca Jeleni, Urodzony 4 lipca, Good Morning Vietnam, Hamburger Hill, Forest Gump, Byliśmy żołnierzami, Full Metal Jacket, Pomiędzy niebem a ziemią, czy gówniany filmOfiary Wojny.
Jak widać powstało tego sporo. Wypróbowano nowe techniki walki i ostatecznie dopracowano niepewną do tej pory technologię bomb kasetonowych. Teraz można taką bombą, która służy w obleśnym wojskowym nazewnictwie do: „Likwidacji rozproszonej siły żywej nieprzyjaciela”, oczyścić tanio spory teren... Pomimo zakazu wszyscy używają tych bomb do dziś, a to wszystko – dzięki Wietnamowi.
Wojna w Iraku była wojną przełomu. Jeszcze wpuszczono tam dziennikarzy, (chociażby kontrowersyjnego Michaela Moore'a, który tak dosadnie uchwycił moment w którym w młodych chłopcach wysłanych na wojnę umiera dusza.) Ale dopuszczono dziennikarzy już w ograniczonym zakresie bo wypróbowywano nową/starą koncepcję; aby za zabijanie na wojnie płacić pieniądze profesjonalistom. Chłopcy z Black Water prawie się sprawdzili.
„Prawie” bo w panice ( a panikowali często) pruli bez zahamowań po cywilach, a to bardzo źle wygląda w telewizji i wtedy spada poparcie w wyborach. Tak robić nie można!
No i teraz to już nie jest wojna ideologiczna.
Nie walczymy z demonem komunizmu , o amerykański model demokracji i prawo do amerykańskiego stylu życia.Walczymy o zasoby ropy. Tu nie ma to tamto..
Wojna w Afganistanie to już jest prawdziwa wojna nowej generacji. Tu stawka jest bardzo wysoka. Walczymy nie tylko o ropę naftową i złoża gazu ziemnego ,ale też o pokłady rud metali (żelaza i największe na świecie złoża miedzi) , złoża rubinów, szmaragdy, tytanu (niezbędny do myśliwców), złoża tantalu niezbędnego do laptopów. Tutaj już nie można popełnić błędów. Stawka jest za wysoka.
Piszę „walczymy” bo moje podatki wspierają tę wojnę i rozpiera mnie duma, że ja też, jako cywil, przykładną obywatelską postawą walczę w tej jakże słusznej sprawie, dostępności zasobów naturalnych.
No i przez to, w Afganistanie dziennikarzy w ogóle nie ma! Są czasem marnej jakości przekazy serwilistycznego „korespondenta” na tle czołgu lub opancerzonego Hummera, ale - zauważmy że nie ma przekazu na tle sterty ludzkich cywilnych ciał, kiedy to amerykański pilot „pomyli się” i skasuje 50 (pięćdziesięciu) weselników!
No mój Boże! Chłopak pomylił się, ale poniósł karę, bo Prezydent Karzaj go obsztorcował i powiedział „żeby na przyszłość bardziej uważał”.
A tak przy okazji, zastanowiłeś się Drogi Czytelniku co by było gdyby lecąc nad Europą pilot USA skasował 50 Szwajcarów? Cywile wszędzie bowiem są cywilami! Ale była by afera! No tak ale czy życie Afgańskiego wieśniaka można porównywać z życiem Szwajcara? No pewnie że nie! W Szwajcarii nie ma złóż tantalu, miedzi i bizmutu...
No więc nie powstanie już żaden film z Afganistanu, w którym to dzielny John Rambo będzie walczył z niesprawiedliwością tego świata, i w nierównej walce pokona brzydkiego, sadystycznego i komunistycznego Kapitana Lii Tuu.
A film o tym jak John Rambo łoi równo z moździerza do ukrytych w wiosce cywilów jest mało marketingowy jak na potrzeby rynku paliw i metali (miedzi i bizmutu) ...
Wojna w Czeczenii. Rosjanie nie mają demokratycznych skrupułów. Dla nich to są jakieś fanaberie dla frajerów. Ja tam cenię to, że nazywają rzeczy po imieniu. Oni nie wpuszczają dziennikarzy do Czeczenii niejako z zasady, i jasno komunikują co będzie gdy takiego dziennikarza znajdą. Oględnie to brzmi tak: że nie będą mogli zapewnić mu bezpieczeństwa, co na język praktyki wojennej znaczy tyle,że zapewnią mu niebezpieczeństwo i to w pełnym - wypróbowanym zakresie.
Ja gdybym był dziennikarzem w Czeczenii złapanym przez Rosjan,to, żeby przeżyć zapierał bym się w żywy kamień, że jestem czeczeńskim snajperem. Miałbym dzięki temu kłamstwu chociaż jakieś szanse na przeżycie. Mam też niejasne wrażenie że tym co do nas medialnie trafia z Czeczenii steruje wywiad.
Ot, z niewielu zdjęć z Czeczenii jakie widziałem, jedno zapadło mi szczególnie w serce; miednica pełna świeżych oczu. Taka surowa przestroga dla świata....
Świeże, bo jeszcze krystaliczne źrenice patrzyły obojętnie w różnych kierunkach, były ciemne i jasne. A jedno z nich, to które spadło z przepełnionej miednicy na brudną ceratę, patrzyło obojętnie tuż obok mnie i jakby mówiło mantrę;
nie interesuj się,
nie interesuj się,
nie interesuj się...

A swoją drogą, ciekawe czy dziennikarka Anna Politkowska widziała to zdjęcie? Pewnie widziała.
I to, i wiele innych zdjęć, ale nie zrozumiała przesłania.
Albo zrozumiała przesłanie, tylko je zlekceważyła...
Ech, ta słowiańska zuchwałość....
Frycz.pl
Do propagandowej hucpy potrzebni byli dziennikarze, których w Wietnamie było mnóstwo i dzięki ich pracy oraz zebranym materiałom powstały takie arcydzieła jak„Ramba” (Rambo1, Rambo2, Rambo3) Cienka czerwona linia, Pluton, Czas Apokalipsy, Łowca Jeleni, Urodzony 4 lipca, Good Morning Vietnam, Hamburger Hill, Forest Gump, Byliśmy żołnierzami, Full Metal Jacket, Pomiędzy niebem a ziemią, czy gówniany filmOfiary Wojny.
Jak widać powstało tego sporo. Wypróbowano nowe techniki walki i ostatecznie dopracowano niepewną do tej pory technologię bomb kasetonowych. Teraz można taką bombą, która służy w obleśnym wojskowym nazewnictwie do: „Likwidacji rozproszonej siły żywej nieprzyjaciela”, oczyścić tanio spory teren... Pomimo zakazu wszyscy używają tych bomb do dziś, a to wszystko – dzięki Wietnamowi.
Wojna w Iraku była wojną przełomu. Jeszcze wpuszczono tam dziennikarzy, (chociażby kontrowersyjnego Michaela Moore'a, który tak dosadnie uchwycił moment w którym w młodych chłopcach wysłanych na wojnę umiera dusza.) Ale dopuszczono dziennikarzy już w ograniczonym zakresie bo wypróbowywano nową/starą koncepcję; aby za zabijanie na wojnie płacić pieniądze profesjonalistom. Chłopcy z Black Water prawie się sprawdzili.
„Prawie” bo w panice ( a panikowali często) pruli bez zahamowań po cywilach, a to bardzo źle wygląda w telewizji i wtedy spada poparcie w wyborach. Tak robić nie można!
No i teraz to już nie jest wojna ideologiczna.
Nie walczymy z demonem komunizmu , o amerykański model demokracji i prawo do amerykańskiego stylu życia.Walczymy o zasoby ropy. Tu nie ma to tamto..
Wojna w Afganistanie to już jest prawdziwa wojna nowej generacji. Tu stawka jest bardzo wysoka. Walczymy nie tylko o ropę naftową i złoża gazu ziemnego ,ale też o pokłady rud metali (żelaza i największe na świecie złoża miedzi) , złoża rubinów, szmaragdy, tytanu (niezbędny do myśliwców), złoża tantalu niezbędnego do laptopów. Tutaj już nie można popełnić błędów. Stawka jest za wysoka.
Piszę „walczymy” bo moje podatki wspierają tę wojnę i rozpiera mnie duma, że ja też, jako cywil, przykładną obywatelską postawą walczę w tej jakże słusznej sprawie, dostępności zasobów naturalnych.
No i przez to, w Afganistanie dziennikarzy w ogóle nie ma! Są czasem marnej jakości przekazy serwilistycznego „korespondenta” na tle czołgu lub opancerzonego Hummera, ale - zauważmy że nie ma przekazu na tle sterty ludzkich cywilnych ciał, kiedy to amerykański pilot „pomyli się” i skasuje 50 (pięćdziesięciu) weselników!
No mój Boże! Chłopak pomylił się, ale poniósł karę, bo Prezydent Karzaj go obsztorcował i powiedział „żeby na przyszłość bardziej uważał”.
A tak przy okazji, zastanowiłeś się Drogi Czytelniku co by było gdyby lecąc nad Europą pilot USA skasował 50 Szwajcarów? Cywile wszędzie bowiem są cywilami! Ale była by afera! No tak ale czy życie Afgańskiego wieśniaka można porównywać z życiem Szwajcara? No pewnie że nie! W Szwajcarii nie ma złóż tantalu, miedzi i bizmutu...
No więc nie powstanie już żaden film z Afganistanu, w którym to dzielny John Rambo będzie walczył z niesprawiedliwością tego świata, i w nierównej walce pokona brzydkiego, sadystycznego i komunistycznego Kapitana Lii Tuu.
A film o tym jak John Rambo łoi równo z moździerza do ukrytych w wiosce cywilów jest mało marketingowy jak na potrzeby rynku paliw i metali (miedzi i bizmutu) ...
Wojna w Czeczenii. Rosjanie nie mają demokratycznych skrupułów. Dla nich to są jakieś fanaberie dla frajerów. Ja tam cenię to, że nazywają rzeczy po imieniu. Oni nie wpuszczają dziennikarzy do Czeczenii niejako z zasady, i jasno komunikują co będzie gdy takiego dziennikarza znajdą. Oględnie to brzmi tak: że nie będą mogli zapewnić mu bezpieczeństwa, co na język praktyki wojennej znaczy tyle,że zapewnią mu niebezpieczeństwo i to w pełnym - wypróbowanym zakresie.
Ja gdybym był dziennikarzem w Czeczenii złapanym przez Rosjan,to, żeby przeżyć zapierał bym się w żywy kamień, że jestem czeczeńskim snajperem. Miałbym dzięki temu kłamstwu chociaż jakieś szanse na przeżycie. Mam też niejasne wrażenie że tym co do nas medialnie trafia z Czeczenii steruje wywiad.
Ot, z niewielu zdjęć z Czeczenii jakie widziałem, jedno zapadło mi szczególnie w serce; miednica pełna świeżych oczu. Taka surowa przestroga dla świata....
Świeże, bo jeszcze krystaliczne źrenice patrzyły obojętnie w różnych kierunkach, były ciemne i jasne. A jedno z nich, to które spadło z przepełnionej miednicy na brudną ceratę, patrzyło obojętnie tuż obok mnie i jakby mówiło mantrę;
nie interesuj się,
nie interesuj się,
nie interesuj się...

A swoją drogą, ciekawe czy dziennikarka Anna Politkowska widziała to zdjęcie? Pewnie widziała.
I to, i wiele innych zdjęć, ale nie zrozumiała przesłania.
Albo zrozumiała przesłanie, tylko je zlekceważyła...
Ech, ta słowiańska zuchwałość....
Frycz.pl
Elektrit Alllegro, moja Babcia i Lwów...
Lubię poznawać, słuchać i naprawiać stare radia. Jest w nich bowiem magia i moc. To niegdyś przecież była taka namiastka Internetu.
W opowieściach mojej Babci przemyka się Elektrit Allegro , przy którym siadano wieczorami przy herbatce z konfiturami i słuchano. Słuchano Warszawy, Lwowa, Paryża i Berlina. Słuchano bez żadnych problemów, jako że wtedy z racji dość złożonych relacji rodzinnych w majątku ziemskim Góraj mówiło się po polsku, niemiecku, francusku (bo wypadało) i w jidisz. A zresztą jidisz to był język twórców Elektrita i niezbędny kod porozumiewania się z dostawcami, sklepikarzami i krawcami. Babcia sugestywnie opowiadała mi o tym jak słuchano stacji ze świata, dyskutowano w atmosferze dymu tytoniowego i likieru. Nie słuchano zaś Londynu. Angielski był wtedy zbyt nowoczesny i taki.. prostacki. Dobry w sam raz dla Kowboyów z roznegłych prerii Nowego Świata.
Te niezwykłe wspomnienia ukształtowały jedną z moich pasji - radia właśnie. Zwłaszcza te lampowe, stare, piękne, kryte lakierem fortepianowym, ośmioma warstwami politury, z mosiężnymi okuciami i wzorzystą tkaniną głośnikową. Te opowieści wpłynęły także inny pokrewny kierunek zainteresowań – krótkofalarstwo. Owszem, teraz króluje Internet, ale jest to ogromna machina i założę się że 99,9 % użytkowników nie ma pojęcia jak działa, podczas gdy mój przyjaciel z Łodzi – krótkofalowiec, na swojej starej wojskowej radiostacji rozmawia z kolegą z Rumunii, Niemiec i Rosji. To, że łączy się na falach eteru mało juz znaną telegrafią czyni te łączności czymś z pogranicza magii...
A już taka naprawa radia to odrębna historia. Obecnie podpina się do radia laptopa i wyświetla się kod usterki, jeżeli się je w ogóle naprawia. Zniknęły już przecież prowincjonalne ZURTy (Zakład Usług Radiowo Telewizyjnych) i dobrze, bo kto ma na to czas. Ale dla starych odbiorników czas biegnie inaczej. W Łodzi jest stolarz – artysta który naprawia i pokrywa obudowy politurą. Zamówienia ma na pół roku do przodu. Inny fachowiec w nieodległym Zgierzu naprawia stare głośniki. Pielgrzymują do niego ludzie z Polski. W samej Łodzi znam dwóch znakomitych speców i nie policzę ile to razy pomknąłem wieczorkiem z Warszawy do Łodzi na konsultacje z niedomagającym radiem. Wspaniałe konsultacje, które kończą się nad ranem po wypiciu 10 herbat i godzinach rozmów.

A co się dzieje kiedy takie radio już ożyje? Wtedy gości w sercu piękne uczucie jakie towarzyszy tworzeniu czegoś ładnego. Radio wtedy wędruje do biura czy do saloniku żeby grać przez miesiąc – dwa a później już idzie dalej. Do ludzi.
Jest we mnie wprawdzie ogromna pokusa aby coś nad czym się pracowało przez kilka miesięcy zostawić sobie, ale to zła pokusa.
Idąc tym tropem uczynił bym ze swojego domu ni to muzeum ni to graciarnię, którego byłbym smutnym ni to kustoszem, ni to więźniem. Moim zdaniem, istota spełnonego życia tkwi bowiem w procesie tworzenia, a nie w kumulowaniu dóbr.
Dobrze jest stworzyć /rewitalizować piękno, oddać w dobre ręce niech żyje już swoim życiem w nowej rodzinie czy też w muzeum..
A swoją drogą (to z zupełnie innej beczki) gdyby powyższą zasadę wyznawały teściowe, o ileż było by mniej zdemolowanych małżeństw, i samotnych opiekunek 16 kotów....
Ale to już temat na inny felietonik...;)
frycz.pl
W opowieściach mojej Babci przemyka się Elektrit Allegro , przy którym siadano wieczorami przy herbatce z konfiturami i słuchano. Słuchano Warszawy, Lwowa, Paryża i Berlina. Słuchano bez żadnych problemów, jako że wtedy z racji dość złożonych relacji rodzinnych w majątku ziemskim Góraj mówiło się po polsku, niemiecku, francusku (bo wypadało) i w jidisz. A zresztą jidisz to był język twórców Elektrita i niezbędny kod porozumiewania się z dostawcami, sklepikarzami i krawcami. Babcia sugestywnie opowiadała mi o tym jak słuchano stacji ze świata, dyskutowano w atmosferze dymu tytoniowego i likieru. Nie słuchano zaś Londynu. Angielski był wtedy zbyt nowoczesny i taki.. prostacki. Dobry w sam raz dla Kowboyów z roznegłych prerii Nowego Świata.
Te niezwykłe wspomnienia ukształtowały jedną z moich pasji - radia właśnie. Zwłaszcza te lampowe, stare, piękne, kryte lakierem fortepianowym, ośmioma warstwami politury, z mosiężnymi okuciami i wzorzystą tkaniną głośnikową. Te opowieści wpłynęły także inny pokrewny kierunek zainteresowań – krótkofalarstwo. Owszem, teraz króluje Internet, ale jest to ogromna machina i założę się że 99,9 % użytkowników nie ma pojęcia jak działa, podczas gdy mój przyjaciel z Łodzi – krótkofalowiec, na swojej starej wojskowej radiostacji rozmawia z kolegą z Rumunii, Niemiec i Rosji. To, że łączy się na falach eteru mało juz znaną telegrafią czyni te łączności czymś z pogranicza magii...
A już taka naprawa radia to odrębna historia. Obecnie podpina się do radia laptopa i wyświetla się kod usterki, jeżeli się je w ogóle naprawia. Zniknęły już przecież prowincjonalne ZURTy (Zakład Usług Radiowo Telewizyjnych) i dobrze, bo kto ma na to czas. Ale dla starych odbiorników czas biegnie inaczej. W Łodzi jest stolarz – artysta który naprawia i pokrywa obudowy politurą. Zamówienia ma na pół roku do przodu. Inny fachowiec w nieodległym Zgierzu naprawia stare głośniki. Pielgrzymują do niego ludzie z Polski. W samej Łodzi znam dwóch znakomitych speców i nie policzę ile to razy pomknąłem wieczorkiem z Warszawy do Łodzi na konsultacje z niedomagającym radiem. Wspaniałe konsultacje, które kończą się nad ranem po wypiciu 10 herbat i godzinach rozmów.
A co się dzieje kiedy takie radio już ożyje? Wtedy gości w sercu piękne uczucie jakie towarzyszy tworzeniu czegoś ładnego. Radio wtedy wędruje do biura czy do saloniku żeby grać przez miesiąc – dwa a później już idzie dalej. Do ludzi.
Jest we mnie wprawdzie ogromna pokusa aby coś nad czym się pracowało przez kilka miesięcy zostawić sobie, ale to zła pokusa.
Idąc tym tropem uczynił bym ze swojego domu ni to muzeum ni to graciarnię, którego byłbym smutnym ni to kustoszem, ni to więźniem. Moim zdaniem, istota spełnonego życia tkwi bowiem w procesie tworzenia, a nie w kumulowaniu dóbr.
Dobrze jest stworzyć /rewitalizować piękno, oddać w dobre ręce niech żyje już swoim życiem w nowej rodzinie czy też w muzeum..
A swoją drogą (to z zupełnie innej beczki) gdyby powyższą zasadę wyznawały teściowe, o ileż było by mniej zdemolowanych małżeństw, i samotnych opiekunek 16 kotów....
Ale to już temat na inny felietonik...;)
frycz.pl
Festiwal Młodych 2009
W interesach zawędrowałem do pięknego Pułtuska. Poszliśmy z Klientem na kawkę a gdy wróciliśmy, to jak wraz na rynku zaczął się Festiwal Młodych 2009. Było sporo ludzi, młodszych i starszych. Estradowo spodziewałem się zaś specyficznego nudziarstwa, typu bezhabitowa siostra Krystynka z gitarą. A tu zaskoczenie! Grał jakiś młody zespół TDG, bez zadęcia jakie reprezentuje Arka Noego, a za to ze świetnymi tekstami, dobrą muzą a to wszystko profesjonalnie podane na dużej scenie. Pomimo wieku (40) postanowiłem zostać i bawiłem się świetnie.
Uwagę moją przykuło samotne stoisko stojące nieco z boku. Prowadzili je przesympatyczni, kontaktowi i bezpośredni ludzie zajmujący się profilaktyką narkomanii. Wszędzie na kupkach leżały materiały o szkodliwości narkomanii. Różne ulotki, broszury, w większości zrobione z biglem i pomysłem. Pomimo to, zaobserwowałem tego długiego wieczora jedynie cztery osoby, które podeszły do stoiska a wliczam w to zarówno siebie jak i uroczego chłopca w koszuli i sweterku w serek. Ten chłopak był ulepiony z poczciwości. A przyszedł - mam wrażenie - z czystej kokieterii. Czyli podeszła - tak na oko - co tysięczna osoba. Hmmm..
Zastanowiłem się czemu zainteresowanie było tak nikłe? Po namyśle doszedłem do wniosku, że sami organizatorzy wyglądali zbyt poczciwie i schludnie. Nie byli wiarygodni. Jeden nawrócony narkoman w skórzanej kurtce, z zapadnietymi oczodołami byłby dużo bardziej wiarygodny i – co tu dużo mówić – ciekawszy poznawczo.
A po drugie ulotki podkreślały tylko jeden -negatywny – aspekt narkotyków, a każdy kto się z nimi zetknął, wie, że tak nie jest. Gdyby narkotyki były takie jak w tych ulotkach, i po zapaleniu jointa była by tylko dwugodzinna torsja, zniszczona krtań , i uszkodzona wątroba. Wtedy to nikt by ich nie brał, tak samo jak nikt nie pije lakieru NITRO do podłóg. Wszyscy jednak wiemy, że jest jakaś wartość dodana, jakiś krótkotrwały wprawdzie, ale specyficzny stan ducha, który powoduje, że jednak ludzie ryzykują... Przemilczanie tego czyni całą akcję niewiarygodną.
I przez to przychodzi jedna osoba na tysiąc..
Jedna z tablic wyglądała tak:

A jakby ją sformułować tak:
Biorąc narkotyki:
1) przez minutę rozmawiasz z Bogiem
2) przez kwadrans masz nadludzką moc i lewitujesz
3) jednym gestem potrafisz zatrzymać lokomotywę w biegu,( albo i nie..)
4) widzisz nowe kolory; fleszowy, atłasowy, sadzowy, czujesz nowe
zapachy..
5) widzisz pocisk w locie i potrafisz chwycić go zębami.
6) jesteś niezniszczalnym imprezowym cyborgiem (przez weekend)
Ale pamiętaj, że jednocześnie:
1) możesz mieć trwałe psychozy
2) uszkadzasz sobie mózg i układ nerwowy
3) narażasz się na raka krtani i płuc
4) narażasz się na zapalenie wątroby i zapalenie żył*
5) ponosisz ryzyko zarażenia HIV*
6) na końcu drogi na 75% narkomanów, co by nie robili, i tak czeka
śmierć.
*nie dot. narkotyków wziewnych.
Może takie ulotki były dla młodych bardziej wiarygodne, a przez to skuteczne?
frycz.
Ps.
Dużo ludzi uśmiechało się do mnie i pozdrawiało skinieniem głowy. Cieszyło mnie to, i zarazem niepokoiło. Zapytałem Klienta w czym rzecz a on odparł że ludzie po prostu biorą mnie za księdza. Biorą mnie za księdza? Dlaczego? - Zapytałem nerwowo.
Bo jest Pan gruby i ma Pan czarny garnitur, odparł spokojnie Klient....... :)
f.
Uwagę moją przykuło samotne stoisko stojące nieco z boku. Prowadzili je przesympatyczni, kontaktowi i bezpośredni ludzie zajmujący się profilaktyką narkomanii. Wszędzie na kupkach leżały materiały o szkodliwości narkomanii. Różne ulotki, broszury, w większości zrobione z biglem i pomysłem. Pomimo to, zaobserwowałem tego długiego wieczora jedynie cztery osoby, które podeszły do stoiska a wliczam w to zarówno siebie jak i uroczego chłopca w koszuli i sweterku w serek. Ten chłopak był ulepiony z poczciwości. A przyszedł - mam wrażenie - z czystej kokieterii. Czyli podeszła - tak na oko - co tysięczna osoba. Hmmm..
Zastanowiłem się czemu zainteresowanie było tak nikłe? Po namyśle doszedłem do wniosku, że sami organizatorzy wyglądali zbyt poczciwie i schludnie. Nie byli wiarygodni. Jeden nawrócony narkoman w skórzanej kurtce, z zapadnietymi oczodołami byłby dużo bardziej wiarygodny i – co tu dużo mówić – ciekawszy poznawczo.
A po drugie ulotki podkreślały tylko jeden -negatywny – aspekt narkotyków, a każdy kto się z nimi zetknął, wie, że tak nie jest. Gdyby narkotyki były takie jak w tych ulotkach, i po zapaleniu jointa była by tylko dwugodzinna torsja, zniszczona krtań , i uszkodzona wątroba. Wtedy to nikt by ich nie brał, tak samo jak nikt nie pije lakieru NITRO do podłóg. Wszyscy jednak wiemy, że jest jakaś wartość dodana, jakiś krótkotrwały wprawdzie, ale specyficzny stan ducha, który powoduje, że jednak ludzie ryzykują... Przemilczanie tego czyni całą akcję niewiarygodną.
I przez to przychodzi jedna osoba na tysiąc..
Jedna z tablic wyglądała tak:

A jakby ją sformułować tak:
Biorąc narkotyki:
1) przez minutę rozmawiasz z Bogiem
2) przez kwadrans masz nadludzką moc i lewitujesz
3) jednym gestem potrafisz zatrzymać lokomotywę w biegu,( albo i nie..)
4) widzisz nowe kolory; fleszowy, atłasowy, sadzowy, czujesz nowe
zapachy..
5) widzisz pocisk w locie i potrafisz chwycić go zębami.
6) jesteś niezniszczalnym imprezowym cyborgiem (przez weekend)
Ale pamiętaj, że jednocześnie:
1) możesz mieć trwałe psychozy
2) uszkadzasz sobie mózg i układ nerwowy
3) narażasz się na raka krtani i płuc
4) narażasz się na zapalenie wątroby i zapalenie żył*
5) ponosisz ryzyko zarażenia HIV*
6) na końcu drogi na 75% narkomanów, co by nie robili, i tak czeka
śmierć.
*nie dot. narkotyków wziewnych.
Może takie ulotki były dla młodych bardziej wiarygodne, a przez to skuteczne?
frycz.
Ps.
Dużo ludzi uśmiechało się do mnie i pozdrawiało skinieniem głowy. Cieszyło mnie to, i zarazem niepokoiło. Zapytałem Klienta w czym rzecz a on odparł że ludzie po prostu biorą mnie za księdza. Biorą mnie za księdza? Dlaczego? - Zapytałem nerwowo.
Bo jest Pan gruby i ma Pan czarny garnitur, odparł spokojnie Klient....... :)
f.
Korporacyjna aktywność menadżerów...
Gościłem na fajnej imprezie. Kolega po latach zmagań wydał pierwszą w swym życiu książkę i to od razy w nakładzie 40 tys. egz. Książka jest popularna i traktuje o tym jak być sprawnym menedżerem własnej firmy, własnej rodziny i własnego życia. Ciekawe i pouczające. Zwłaszcza, że życie autora książki pokazuje, że to możliwe. Ale nie to jest istotą tego felietoniku.
Z okazji wydania książki odbyła się trzydniowa impreza w najlepszym stylu. Na początku towarzystwo mieszane, później w miarę wykruszania się żon – tylko męskie. Imprezę rozpoczęliśmy na białych obrusach, dzierżąc w dłoniach metalowe (sic!) sztućce jedząc zdrowe sałatki z sezamem i bazylią i popijając kompotem wiśniowym (sic!!) ze szklanych kieliszków. Rozmawialiśmy mądrze o książkach, o ostatniej premierze w teatrze Polonia, i o nowych koncepcjach w norweskiej psychologii społecznej. Rozemocjonowani roztrząsaliśmy zagadnienia asymilacji obcokrajowców na przykładach Wielkiej Brytanii i Republiki Burundi. Toasty były mądre, wzniosłe i przemyślane.
Drugi dzień był dniem kiedy to zostaliśmy sami w męskim gronie. Jedliśmy pieczoną kaszankę na ceracie, piliśmy wódkę z Coca Colą i rozmawialiśmy i naszych firmach, o kobietach, o kryzysie i o czasach minionych.
Trzeciego dnia piliśmy wódkę z plastikowych kubeczków już bez Coca Coli, śpiewaliśmy chóralne „hej sokoły...” i wyrywaliśmy sobie karkówkę prosto z grilla. Bez sztućców, talerzyków i zbędnych konwenansów.... Słowem impreza miała własną dynamikę.
Towarzystwo było mieszane i w dość podobnym wieku. Byli zarówno przedsiębiorcy, ludzie z korporacji, przedstawiciele wolnych zawodów, inwestorzy. Był nawet bankier z Radzymina! Słowem - cały przekrój społeczeństwa. Podczas tego spotkania rozmawiałem z dwoma menedżerami średniego szczebla z dużej, stabilnej korporacji. Ludzie mądrzy i pracowici, ale zakredytowani na maxa, więc postawili raczej „na przetrwanie” , ceniąc długotrwałą stabilizację bardziej niż jakieś brawurowe porywy. Oni też - jako jedyni cały czas wykonywali i odbierali połączenia. Zaniepokojeni dyskutowli, a nawet, w nieczęstych chwilach szczerości dzielili się emocjami i wątpliwościami.
W ich firmie trwa bowiem nieustanna , katorżnicza, nieczytelna dla nikogo restrukturyzacja, która pozwala menedżerom z TOP50 siać nieustane poczucie niepewności i trwogi pośród tzw kadry i pracowników. Zarządzanie odpowiednio dozowanym strachem? Motywowanie niepewnością? Czemu nie?
Zauważyłem też już wcześniej, a teraz się upewniłem. że ludzie w korporacjach mają trzy zasadnicze pola aktywności:
1.
Praca. To przykre, ale nie wszystko można zwalić na asystentkę, lub „delegować” . Poza tym znaczna część tych ludzi tworzy rzeczy naprawdę wartościowe i społecznie przydatne.
2.
Koterie, układy, lobbing. Trzymasz z dyrektorem „X” a ja z „Y” No to ja romansuję z szefem (szefową) lub prezesem zarządu i awansuję albo mam lepsze projekty. Ty znasz tego a ja tamtego. I tak w koło.....
3.
Wypełniacze czyli Sushi, lancze, różne „spotkania” od bicia piany, wizytacje w terenie itp.
Tylko proporcje tych trzech elementów zależą od stanowiska i stażu w firmie.
Menadżerowie średniego szczebla w dużej stabilnej korporacji poswięcają na te trzy aktywności po około 30 % czasu. Zgodnie z powyższym wykresem.
W tych proporcjach nie ma nic złego. Trzy godziny efektywnej pracy dziennie jest OK, Koterie w korporacji są często ważniejsze niż kompetencje, a bez wypełniaczy nie dało by się przetrwać miesiąca.
W profilu firmy jako całości, wygląda to tak:

Oddając się we władanie korporacji otrzymujemy poczucie względnego spokoju, pensję okrojoną krwawo o ZUS i podatki ale regularnie, autko służbowe, komóreczkę i laptopika. Ceną tego jest totalne wyczerpanie w piątkowy wieczór (nic za darmo) i bolesna przeciętność, jeżeli naszym szefem jest zawistny ćwok, a przecież właśnie tacy "zawistni kaprale" często - gęsto awansują.
Mając wolny zawód, skaczemy od klienta, do klienta, od zlecenia do zlecenia, od wydanej płyty do płyty, od artykułu do artykułu. W banku patrzą na nas jak na naciągacza, i księgowa przypomina nam o płaceniu ZUS, ale mamy przywilej pracy z tymi z którymi chcemy pracować i przywilej pracy o świcie na tarasie własnego domu.
No i co dla mnie najważniejsze; nikt do mnie nie dzwoni i nie pyta „gdzie teraz jesteś..?”
Życie jest sztuką wyboru....
f.
Z okazji wydania książki odbyła się trzydniowa impreza w najlepszym stylu. Na początku towarzystwo mieszane, później w miarę wykruszania się żon – tylko męskie. Imprezę rozpoczęliśmy na białych obrusach, dzierżąc w dłoniach metalowe (sic!) sztućce jedząc zdrowe sałatki z sezamem i bazylią i popijając kompotem wiśniowym (sic!!) ze szklanych kieliszków. Rozmawialiśmy mądrze o książkach, o ostatniej premierze w teatrze Polonia, i o nowych koncepcjach w norweskiej psychologii społecznej. Rozemocjonowani roztrząsaliśmy zagadnienia asymilacji obcokrajowców na przykładach Wielkiej Brytanii i Republiki Burundi. Toasty były mądre, wzniosłe i przemyślane.
Drugi dzień był dniem kiedy to zostaliśmy sami w męskim gronie. Jedliśmy pieczoną kaszankę na ceracie, piliśmy wódkę z Coca Colą i rozmawialiśmy i naszych firmach, o kobietach, o kryzysie i o czasach minionych.
Trzeciego dnia piliśmy wódkę z plastikowych kubeczków już bez Coca Coli, śpiewaliśmy chóralne „hej sokoły...” i wyrywaliśmy sobie karkówkę prosto z grilla. Bez sztućców, talerzyków i zbędnych konwenansów.... Słowem impreza miała własną dynamikę.
Towarzystwo było mieszane i w dość podobnym wieku. Byli zarówno przedsiębiorcy, ludzie z korporacji, przedstawiciele wolnych zawodów, inwestorzy. Był nawet bankier z Radzymina! Słowem - cały przekrój społeczeństwa. Podczas tego spotkania rozmawiałem z dwoma menedżerami średniego szczebla z dużej, stabilnej korporacji. Ludzie mądrzy i pracowici, ale zakredytowani na maxa, więc postawili raczej „na przetrwanie” , ceniąc długotrwałą stabilizację bardziej niż jakieś brawurowe porywy. Oni też - jako jedyni cały czas wykonywali i odbierali połączenia. Zaniepokojeni dyskutowli, a nawet, w nieczęstych chwilach szczerości dzielili się emocjami i wątpliwościami.
W ich firmie trwa bowiem nieustanna , katorżnicza, nieczytelna dla nikogo restrukturyzacja, która pozwala menedżerom z TOP50 siać nieustane poczucie niepewności i trwogi pośród tzw kadry i pracowników. Zarządzanie odpowiednio dozowanym strachem? Motywowanie niepewnością? Czemu nie?
Zauważyłem też już wcześniej, a teraz się upewniłem. że ludzie w korporacjach mają trzy zasadnicze pola aktywności:
1.
Praca. To przykre, ale nie wszystko można zwalić na asystentkę, lub „delegować” . Poza tym znaczna część tych ludzi tworzy rzeczy naprawdę wartościowe i społecznie przydatne.
2.
Koterie, układy, lobbing. Trzymasz z dyrektorem „X” a ja z „Y” No to ja romansuję z szefem (szefową) lub prezesem zarządu i awansuję albo mam lepsze projekty. Ty znasz tego a ja tamtego. I tak w koło.....
3.
Wypełniacze czyli Sushi, lancze, różne „spotkania” od bicia piany, wizytacje w terenie itp.

Tylko proporcje tych trzech elementów zależą od stanowiska i stażu w firmie.
Menadżerowie średniego szczebla w dużej stabilnej korporacji poswięcają na te trzy aktywności po około 30 % czasu. Zgodnie z powyższym wykresem.
W tych proporcjach nie ma nic złego. Trzy godziny efektywnej pracy dziennie jest OK, Koterie w korporacji są często ważniejsze niż kompetencje, a bez wypełniaczy nie dało by się przetrwać miesiąca.
W profilu firmy jako całości, wygląda to tak:

Oddając się we władanie korporacji otrzymujemy poczucie względnego spokoju, pensję okrojoną krwawo o ZUS i podatki ale regularnie, autko służbowe, komóreczkę i laptopika. Ceną tego jest totalne wyczerpanie w piątkowy wieczór (nic za darmo) i bolesna przeciętność, jeżeli naszym szefem jest zawistny ćwok, a przecież właśnie tacy "zawistni kaprale" często - gęsto awansują.
Mając wolny zawód, skaczemy od klienta, do klienta, od zlecenia do zlecenia, od wydanej płyty do płyty, od artykułu do artykułu. W banku patrzą na nas jak na naciągacza, i księgowa przypomina nam o płaceniu ZUS, ale mamy przywilej pracy z tymi z którymi chcemy pracować i przywilej pracy o świcie na tarasie własnego domu.
No i co dla mnie najważniejsze; nikt do mnie nie dzwoni i nie pyta „gdzie teraz jesteś..?”
Życie jest sztuką wyboru....
f.
A Wola moja osmalona - EPILOG..
Wola, a wahadło mojego zegara...
ZEGAR
W domu wisi stary zegar. Od lat wypełnia dom stanowczym, lecz zarazem spokojnym tykaniem, a wahadło oscyluje raz w prawo, raz w lewo. Ten zegar na swój sposób żyje. A my żyjemy wraz z nim. Też na swój sposób.
Nakręcamy go raz na siedem dni siedmioma starannymi obrotami ozdobnego kluczyka, a on w zamian, przez kolejne siedem dni wypełnia nasz dom swym tik, tak, tik, tak...
WAHADŁO
Zegar żyje a my żyjemy wraz z nim. Oscylujemy raz w prawo, raz w lewo. Oscylujemy w rytmie dziennym, miesięcznym, rocznym i pokoleniowym. Kiedyś były modne kobiece kształty „rubensowskie”, a teraz na wybiegach potykają się o własne nogi 36 kilogramowe anorektyczki. Niegdyś samochody miały chromy, ogony i klasę , a teraz Skoda Fabia w kolorze białym z ręczną skrzynią biegów wyznacza standardy auta rodzinnego. Kiedyś zegarki elektroniczne miały 36 funkcji i 26 melodyjek, a teraz mój Atlantic pokazuje tylko czas i datę, ale za to jedna bateria pracuje dziesięć lat. Zakochujemy się w kimś do szaleństwa aby po latach się nienawidzić a na końcu zobojętnieć. Odchudzamy się aby gorliwie nakarmić efekt Yo-Yo i przytyć. Pracujemy w korporacjach po 12 godzin na dobę aby po latach rzucić wszystko i hodować kozy... Raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo....
KŁAMSTWO
Te oscylacje wymagają od nas pewnego truchtu, i życiowej sprawności, ale przecież takie jest życie. Jeśli my staniemy w miejscu to wahadło i tak oddali się, a my zostaniemy, smutni i niepotrzebni. Outsiderzy życia.
Osobliwą oscylacją jest oscylacja pokoju i wojny. Obecnie pokój traktowany jest jako stan naturalnej równowagi, a wojna traktowana jest jako odchylenie. Ja jednak myślę, że jest inaczej. Teraz jesteśmy świadkami pięknego, trwającego 60 lat odchylenia wahadła w stronę pokoju, spokoju, budujących rozmów, pomalowanych płotów i skoszonych trawniczków. Teraz jest apogeum, którego szczytem jest plan Marshalla dla Polski i nowych krajów UE – strumień euro. Ale ten pokój – tak piękny wizualnie – jest przecież zbudowany na kruchym lodzie półprawd i historycznych przekłamań wszystkich tych nacji, które cały czas promują politykę nacjonalistycznej mocarstwowości. Słowem; na kłamstwie nie możemy zbudować trwałych struktur. Kłamią duzi i ci całkiem mali. Ot przykład; po wojnie faszystowscy kaci dostawali masowo argentyńskie paszporty. Wszyscy wiemy z jakich świątobliwych rąk je dostawali, aby mogli uniknąć kary i żyć w błogostanie. ( książka: Stan Laurysens „Dziennik Nazisty Wyznanioa Eichmana”) Czy ktoś nas za to przeprosił? Czyli kłamstwo jako chleb powszedni? Czemu nie? To działa! Amen! :))
NADCHODZI: KO-MA 24
Za chwilę więc, wahadło się zatrzyma. I zacznie się rozpędzać w kierunku przeciwnym. I ktoś nagle powie: „sprawdzam”. Bo wojna nie jest niczym innym jak takim komunikatem „sprawdzam”. Sprawdzianem siły. Silni i agresywni zabijają słabych i nieprzystosowanych. To wstrętne i niemoralne, ale absolutnie normalne. Tutsi zabijali Hutu, masowo zabijano muzułmanów w Bośni, Amerykanie w Afganistanie do zabijania ludności cywilnej używają samolotów. Ich pożałowania godni „sojusznicy”, marnie opłacani, kiepsko wyposażeni i posrani ze strachu, nie mając takich fajnych samolotów muszą zabijać cywili ze zwykłych moździerzy. Tak to jest, że tchórz i agresor zawsze woli zabijać z daleka i bezkarnie, niż walczyć z nożem w ręku w bezpośrednim starciu z Wojownikiem. A czy używa zwykłego moździerza , czy też Karl Gerat 040... To już szczegół...
Ważne żeby tylko to wszystko działo się daleko od nas. I – jak na razie - dzieje się..
Ale, kiedyś, prędzej czy później (oby jak najpóźniej) padnie komunikat „sprawdzam” i dla nas. Wtedy to z lotnisk wystartują dywizje myśliwców szturmowych złaknione krwi i dymu... A po 6 minutach poderwą się do boju z lotnisk w Krzesinach i Łowiczu nasze F-16. No bo po to je przecież kupiliśmy....
I tak będą miały więcej szczęścia niż bombowce Łoś i które 1 września1939 roku zostały zmasakrowane jeszcze na ziemi. F-16 zaś, latając bezładnie jak muchy, bez żadnego zaawansowanego systemu wsparcia elektronicznego, odnajdą swoje przeznaczenie już w powietrzu. A imieniem tego przeznaczenia, tym razem nie będzie
KO-MA 24, tylko zgodnie z duchem czasów: AA11 ARCHER R-73 z systemem ciągu wektorowego.
PÓL SPALONYCH SKRAJ, WIĘCEJ ZRODZI ZBÓŻ,
NIŻ WIOSENNY GAJ W CZAS MAJOWYCH ZÓRZ...
A potem będzie to co ma być i po latach znowu nastanie pokój. I znowu ktoś będzie się martwił kolorem nowego auta i tym, że nie wykosił trawnika na czas, albo tym, że spóźni się na randkę lub do kina..
Bo po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój...
W tych czy w innych granicach geograficznych..
I znowu ktoś tam, kupi zegar, którego cierpliwe tykanie będzie wyznaczać rytm życia jakiejś rodziny...
WALKA
Jak widać w moim prostackim pojmowaniu świata, Red Necka znad Wisły, jest miejsce na radość z długiego pokoju, i akceptacja dla nieuchronnych konfliktów, które się zdarzają. Jest miejsce dla miłości i dla gniewu. Miejsce dla cudu życia i dla sakramentu śmierci.
Tylko od trzech lat nie mogę znaleźć miejsca dla zutylizowanych przez faszystów, Polaków na warszawskiej Woli. Bo to nawet nie był mord. Mordowali Banderowcy i dziadek opowiada mi jeszcze teraz , jak to bawiło Banderowców zaszycie żywego kota zamiast dziecka w brzuchu ciężarnej kobiety. Ale też opowiada, co się działo, kiedy to nasi zebrali trochę broni i wpadli nocą do jednej wioski. Ukraińskiej...
Czyli przy całym obłąkanym okrucieństwie, to była jednak walka, podczas gdy w czasie Powstania na jednego faszystę ginęło 100 mieszkańców Warszawy, a to jest utylizacja.
UTYLIZACJA NIEWINNYCH...
Na Woli była utylizacja ludzi, utylizacja, która przekracza moje pojmowanie zła.
Utylizacja zwykłych ludzi, którzy nie mieli wzniosłych myśli idąc na pewną śmierć z drugiego piętra kamienicy na swoje podwórko kaźni. I teraz już zawsze będę patrzył na bohaterstwo Powstania Warszawskiego przez Ich pryzmat. I dopóki tego sobie nie poukładam, dopóty tam właśnie, na Woli i Ochocie będzie dla mnie ołtarz tego absurdalnego cierpienia zwykłych ludzi.
A Muzeum Powstania? Dobrze, że jest.....
frycz.pl
ZEGAR
W domu wisi stary zegar. Od lat wypełnia dom stanowczym, lecz zarazem spokojnym tykaniem, a wahadło oscyluje raz w prawo, raz w lewo. Ten zegar na swój sposób żyje. A my żyjemy wraz z nim. Też na swój sposób.
Nakręcamy go raz na siedem dni siedmioma starannymi obrotami ozdobnego kluczyka, a on w zamian, przez kolejne siedem dni wypełnia nasz dom swym tik, tak, tik, tak...
WAHADŁO
Zegar żyje a my żyjemy wraz z nim. Oscylujemy raz w prawo, raz w lewo. Oscylujemy w rytmie dziennym, miesięcznym, rocznym i pokoleniowym. Kiedyś były modne kobiece kształty „rubensowskie”, a teraz na wybiegach potykają się o własne nogi 36 kilogramowe anorektyczki. Niegdyś samochody miały chromy, ogony i klasę , a teraz Skoda Fabia w kolorze białym z ręczną skrzynią biegów wyznacza standardy auta rodzinnego. Kiedyś zegarki elektroniczne miały 36 funkcji i 26 melodyjek, a teraz mój Atlantic pokazuje tylko czas i datę, ale za to jedna bateria pracuje dziesięć lat. Zakochujemy się w kimś do szaleństwa aby po latach się nienawidzić a na końcu zobojętnieć. Odchudzamy się aby gorliwie nakarmić efekt Yo-Yo i przytyć. Pracujemy w korporacjach po 12 godzin na dobę aby po latach rzucić wszystko i hodować kozy... Raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo....
KŁAMSTWO
Te oscylacje wymagają od nas pewnego truchtu, i życiowej sprawności, ale przecież takie jest życie. Jeśli my staniemy w miejscu to wahadło i tak oddali się, a my zostaniemy, smutni i niepotrzebni. Outsiderzy życia.
Osobliwą oscylacją jest oscylacja pokoju i wojny. Obecnie pokój traktowany jest jako stan naturalnej równowagi, a wojna traktowana jest jako odchylenie. Ja jednak myślę, że jest inaczej. Teraz jesteśmy świadkami pięknego, trwającego 60 lat odchylenia wahadła w stronę pokoju, spokoju, budujących rozmów, pomalowanych płotów i skoszonych trawniczków. Teraz jest apogeum, którego szczytem jest plan Marshalla dla Polski i nowych krajów UE – strumień euro. Ale ten pokój – tak piękny wizualnie – jest przecież zbudowany na kruchym lodzie półprawd i historycznych przekłamań wszystkich tych nacji, które cały czas promują politykę nacjonalistycznej mocarstwowości. Słowem; na kłamstwie nie możemy zbudować trwałych struktur. Kłamią duzi i ci całkiem mali. Ot przykład; po wojnie faszystowscy kaci dostawali masowo argentyńskie paszporty. Wszyscy wiemy z jakich świątobliwych rąk je dostawali, aby mogli uniknąć kary i żyć w błogostanie. ( książka: Stan Laurysens „Dziennik Nazisty Wyznanioa Eichmana”) Czy ktoś nas za to przeprosił? Czyli kłamstwo jako chleb powszedni? Czemu nie? To działa! Amen! :))
NADCHODZI: KO-MA 24
Za chwilę więc, wahadło się zatrzyma. I zacznie się rozpędzać w kierunku przeciwnym. I ktoś nagle powie: „sprawdzam”. Bo wojna nie jest niczym innym jak takim komunikatem „sprawdzam”. Sprawdzianem siły. Silni i agresywni zabijają słabych i nieprzystosowanych. To wstrętne i niemoralne, ale absolutnie normalne. Tutsi zabijali Hutu, masowo zabijano muzułmanów w Bośni, Amerykanie w Afganistanie do zabijania ludności cywilnej używają samolotów. Ich pożałowania godni „sojusznicy”, marnie opłacani, kiepsko wyposażeni i posrani ze strachu, nie mając takich fajnych samolotów muszą zabijać cywili ze zwykłych moździerzy. Tak to jest, że tchórz i agresor zawsze woli zabijać z daleka i bezkarnie, niż walczyć z nożem w ręku w bezpośrednim starciu z Wojownikiem. A czy używa zwykłego moździerza , czy też Karl Gerat 040... To już szczegół...
Ważne żeby tylko to wszystko działo się daleko od nas. I – jak na razie - dzieje się..
Ale, kiedyś, prędzej czy później (oby jak najpóźniej) padnie komunikat „sprawdzam” i dla nas. Wtedy to z lotnisk wystartują dywizje myśliwców szturmowych złaknione krwi i dymu... A po 6 minutach poderwą się do boju z lotnisk w Krzesinach i Łowiczu nasze F-16. No bo po to je przecież kupiliśmy....
I tak będą miały więcej szczęścia niż bombowce Łoś i które 1 września1939 roku zostały zmasakrowane jeszcze na ziemi. F-16 zaś, latając bezładnie jak muchy, bez żadnego zaawansowanego systemu wsparcia elektronicznego, odnajdą swoje przeznaczenie już w powietrzu. A imieniem tego przeznaczenia, tym razem nie będzie
KO-MA 24, tylko zgodnie z duchem czasów: AA11 ARCHER R-73 z systemem ciągu wektorowego.
PÓL SPALONYCH SKRAJ, WIĘCEJ ZRODZI ZBÓŻ,
NIŻ WIOSENNY GAJ W CZAS MAJOWYCH ZÓRZ...
A potem będzie to co ma być i po latach znowu nastanie pokój. I znowu ktoś będzie się martwił kolorem nowego auta i tym, że nie wykosił trawnika na czas, albo tym, że spóźni się na randkę lub do kina..
Bo po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój...
W tych czy w innych granicach geograficznych..
I znowu ktoś tam, kupi zegar, którego cierpliwe tykanie będzie wyznaczać rytm życia jakiejś rodziny...
WALKA
Jak widać w moim prostackim pojmowaniu świata, Red Necka znad Wisły, jest miejsce na radość z długiego pokoju, i akceptacja dla nieuchronnych konfliktów, które się zdarzają. Jest miejsce dla miłości i dla gniewu. Miejsce dla cudu życia i dla sakramentu śmierci.
Tylko od trzech lat nie mogę znaleźć miejsca dla zutylizowanych przez faszystów, Polaków na warszawskiej Woli. Bo to nawet nie był mord. Mordowali Banderowcy i dziadek opowiada mi jeszcze teraz , jak to bawiło Banderowców zaszycie żywego kota zamiast dziecka w brzuchu ciężarnej kobiety. Ale też opowiada, co się działo, kiedy to nasi zebrali trochę broni i wpadli nocą do jednej wioski. Ukraińskiej...
Czyli przy całym obłąkanym okrucieństwie, to była jednak walka, podczas gdy w czasie Powstania na jednego faszystę ginęło 100 mieszkańców Warszawy, a to jest utylizacja.
UTYLIZACJA NIEWINNYCH...
Na Woli była utylizacja ludzi, utylizacja, która przekracza moje pojmowanie zła.
Utylizacja zwykłych ludzi, którzy nie mieli wzniosłych myśli idąc na pewną śmierć z drugiego piętra kamienicy na swoje podwórko kaźni. I teraz już zawsze będę patrzył na bohaterstwo Powstania Warszawskiego przez Ich pryzmat. I dopóki tego sobie nie poukładam, dopóty tam właśnie, na Woli i Ochocie będzie dla mnie ołtarz tego absurdalnego cierpienia zwykłych ludzi.
A Muzeum Powstania? Dobrze, że jest.....
frycz.pl
wtorek, 11 sierpnia 2009
A Wola moja osmalona bezimiennym cierpieniem... Epilog.
ZEGAR
W domu wisi stary zegar. Od lat wypełnia dom stanowczym, lecz zarazem spokojnym tykaniem, a wahadło oscyluje raz w prawo, raz w lewo. Ten zegar na swój sposób żyje. A my żyjemy wraz z nim. Też na swój sposób.
Nakręcamy go raz na siedem dni siedmioma starannymi obrotami ozdobnego kluczyka, a on w zamian, przez kolejne siedem dni wypełnia nasz dom swym tik, tak, tik, tak...
WAHADŁO
Zegar żyje a my żyjemy wraz z nim. Oscylujemy raz w prawo, raz w lewo. Oscylujemy w rytmie dziennym, miesięcznym, rocznym i pokoleniowym. Kiedyś były modne kobiece kształty „rubensowskie”, a teraz na wybiegach potykają się o własne nogi 36 kilogramowe anorektyczki. Niegdyś samochody miały chromy, ogony i klasę , a teraz Skoda Fabia w kolorze białym z ręczną skrzynią biegów wyznacza standardy auta rodzinnego. Kiedyś zegarki elektroniczne miały 36 funkcji i 26 melodyjek, a teraz mój Atlantic pokazuje tylko czas i datę, ale za to jedna bateria pracuje dziesięć lat. Zakochujemy się w kimś do szaleństwa aby po latach się nienawidzić a na końcu zobojętnieć. Odchudzamy się aby gorliwie nakarmić efekt Yo-Yo i przytyć. Pracujemy w korporacjach po 12 godzin na dobę aby po latach rzucić wszystko i hodować kozy... Raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo....
KŁAMSTWO TO KIEPSKI FUNDAMENT
Te oscylacje wymagają od nas pewnego truchtu, i życiowej sprawności, ale przecież takie jest życie. Jeśli my staniemy w miejscu to wahadło i tak oddali się, a my zostaniemy, smutni i niepotrzebni. Outsiderzy życia.
Osobliwą oscylacją jest oscylacja pokoju i wojny. Obecnie pokój traktowany jest jako stan naturalnej równowagi, a wojna traktowana jest jako odchylenie. Ja jednak myślę, że jest inaczej. Teraz jesteśmy świadkami pięknego, trwającego 60 lat odchylenia wahadła w stronę pokoju, spokoju, budujących rozmów, pomalowanych płotów i skoszonych trawniczków. Teraz jest apogeum, którego szczytem jest plan Marshalla dla Polski i nowych krajów UE – strumień euro. Ale ten pokój – tak piękny wizualnie – jest przecież zbudowany na kruchym lodzie półprawd i historycznych przekłamań wszystkich tych nacji, które cały czas promują politykę nacjonalistycznej mocarstwowości. Słowem; na kłamstwie nie możemy zbudować trwałych struktur. Kłamią duzi i ci całkiem mali. Ot przykład; po wojnie faszystowscy kaci dostawali masowo argentyńskie paszporty. Wszyscy wiemy z jakich świątobliwych rąk je dostawali, aby mogli uniknąć kary i żyć w błogostanie. ( książka: Stan Laurysens „Dziennik Nazisty Wyznanioa Eichmana”) Czy ktoś nas za to przeprosił? Czyli kłamstwo jako chleb powszedni? Czemu nie? To działa! Amen!
NADCHODZI: KO-MA 24
Za chwilę więc, wahadło się zatrzyma. I zacznie się rozpędzać w kierunku przeciwnym. I ktoś nagle powie: „sprawdzam”. Bo wojna nie jest niczym innym jak takim komunikatem „sprawdzam”. Sprawdzianem siły. Silni i agresywni zabijają słabych i nieprzystosowanych. To wstrętne i niemoralne, ale absolutnie normalne. Tutsi zabijali Hutu, masowo zabijano muzułmanów w Bośni, Amerykanie w Afganistanie do zabijania ludności cywilnej używają samolotów. Ich pożałowania godni „sojusznicy”, marnie opłacani, kiepsko wyposażeni i posrani ze strachu, nie mając takich fajnych samolotów muszą zabijać cywili ze zwykłych moździerzy. Tak to jest, że tchórz i agresor zawsze woli zabijać z daleka i bezkarnie, niż walczyć z nożem w ręku w bezpośrednim starciu z Wojownikiem. A czy używa zwykłego moździerza , czy też Karl Gerat 040... To już szczegół...
Ważne żeby tylko to wszystko działo się daleko od nas. I – jak na razie - dzieje się..
Ale, kiedyś, prędzej czy później (oby jak najpóźniej) padnie komunikat „sprawdzam” i dla nas. Wtedy to z lotnisk wystartują dywizje myśliwców szturmowych złaknione krwi i dymu... A po 6 minutach poderwą się do boju z lotnisk w Krzesinach i Łowiczu nasze F-16. No bo po to je przecież kupiliśmy....
I tak będą miały więcej szczęścia niż bombowce Łoś i które 1 września1939 roku zostały zmasakrowane jeszcze na ziemi. F-16 zaś, latając bezładnie jak muchy, bez żadnego zaawansowanego systemu wsparcia elektronicznego, odnajdą swoje przeznaczenie już w powietrzu. A imieniem tego przeznaczenia, tym razem nie będzie
KO-MA 24, tylko zgodnie z duchem czasów: AA11 ARCHER R-73 z systemem ciągu wektorowego.
PÓL SPALONYCH SKRAJ, WIĘCEJ ZRODZI ZBÓŻ,
NIŻ WIOSENNY GAJ W CZAS MAJOWYCH ZÓRZ...
A potem będzie to co ma być i po latach znowu nastanie pokój. I znowu ktoś będzie się martwił kolorem nowego auta i tym, że nie wykosił trawnika na czas, albo tym, że spóźni się na randkę lub do kina..
Bo po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój...
W tych czy w innych granicach geograficznych..
I znowu ktoś tam, kupi zegar, którego cierpliwe tykanie będzie wyznaczać rytm życia jakiejś rodziny...
WALKA
Jak widać w moim prostackim pojmowaniu świata, Red Necka znad Wisły, jest miejsce na radość z długiego pokoju, i akceptacja dla nieuchronnych konfliktów, które się zdarzają. Jest miejsce dla miłości i dla gniewu. Miejsce dla cudu życia i dla sakramentu śmierci.
Tylko od trzech lat nie mogę znaleźć miejsca dla zutylizowanych przez faszystów, Polaków na warszawskiej Woli. Bo to nawet nie był mord. Mordowali Banderowcy i dziadek opowiada mi jeszcze teraz , jak to bawiło Banderowców zaszycie żywego kota zamiast dziecka w brzuchu ciężarnej kobiety. Ale też opowiada, co się działo, kiedy to nasi zebrali trochę broni i wpadli nocą do jednej wioski. Ukraińskiej...
Czyli przy całym obłąkanym okrucieństwie, to była jednak walka, podczas gdy w czasie Powstania na jednego faszystę ginęło 100 mieszkańców Warszawy, a to jest utylizacja.
UTYLIZACJA NIEWINNYCH...
Na Woli była utylizacja ludzi, utylizacja, która przekracza moje pojmowanie zła.
Utylizacja zwykłych ludzi, którzy nie mieli wzniosłych myśli idąc na pewną śmierć z drugiego piętra kamienicy na swoje podwórko kaźni. I teraz już zawsze będę patrzył na bohaterstwo Powstania Warszawskiego przez Ich pryzmat. I dopóki tego sobie nie poukładam, dopóty tam właśnie, na Woli i Ochocie będzie dla mnie ołtarz tego absurdalnego cierpienia zwykłych ludzi.
A Muzeum Powstania? Jak dobrze, że jest.
frycz.pl
.
W domu wisi stary zegar. Od lat wypełnia dom stanowczym, lecz zarazem spokojnym tykaniem, a wahadło oscyluje raz w prawo, raz w lewo. Ten zegar na swój sposób żyje. A my żyjemy wraz z nim. Też na swój sposób.
Nakręcamy go raz na siedem dni siedmioma starannymi obrotami ozdobnego kluczyka, a on w zamian, przez kolejne siedem dni wypełnia nasz dom swym tik, tak, tik, tak...
WAHADŁO
Zegar żyje a my żyjemy wraz z nim. Oscylujemy raz w prawo, raz w lewo. Oscylujemy w rytmie dziennym, miesięcznym, rocznym i pokoleniowym. Kiedyś były modne kobiece kształty „rubensowskie”, a teraz na wybiegach potykają się o własne nogi 36 kilogramowe anorektyczki. Niegdyś samochody miały chromy, ogony i klasę , a teraz Skoda Fabia w kolorze białym z ręczną skrzynią biegów wyznacza standardy auta rodzinnego. Kiedyś zegarki elektroniczne miały 36 funkcji i 26 melodyjek, a teraz mój Atlantic pokazuje tylko czas i datę, ale za to jedna bateria pracuje dziesięć lat. Zakochujemy się w kimś do szaleństwa aby po latach się nienawidzić a na końcu zobojętnieć. Odchudzamy się aby gorliwie nakarmić efekt Yo-Yo i przytyć. Pracujemy w korporacjach po 12 godzin na dobę aby po latach rzucić wszystko i hodować kozy... Raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo....
KŁAMSTWO TO KIEPSKI FUNDAMENT
Te oscylacje wymagają od nas pewnego truchtu, i życiowej sprawności, ale przecież takie jest życie. Jeśli my staniemy w miejscu to wahadło i tak oddali się, a my zostaniemy, smutni i niepotrzebni. Outsiderzy życia.
Osobliwą oscylacją jest oscylacja pokoju i wojny. Obecnie pokój traktowany jest jako stan naturalnej równowagi, a wojna traktowana jest jako odchylenie. Ja jednak myślę, że jest inaczej. Teraz jesteśmy świadkami pięknego, trwającego 60 lat odchylenia wahadła w stronę pokoju, spokoju, budujących rozmów, pomalowanych płotów i skoszonych trawniczków. Teraz jest apogeum, którego szczytem jest plan Marshalla dla Polski i nowych krajów UE – strumień euro. Ale ten pokój – tak piękny wizualnie – jest przecież zbudowany na kruchym lodzie półprawd i historycznych przekłamań wszystkich tych nacji, które cały czas promują politykę nacjonalistycznej mocarstwowości. Słowem; na kłamstwie nie możemy zbudować trwałych struktur. Kłamią duzi i ci całkiem mali. Ot przykład; po wojnie faszystowscy kaci dostawali masowo argentyńskie paszporty. Wszyscy wiemy z jakich świątobliwych rąk je dostawali, aby mogli uniknąć kary i żyć w błogostanie. ( książka: Stan Laurysens „Dziennik Nazisty Wyznanioa Eichmana”) Czy ktoś nas za to przeprosił? Czyli kłamstwo jako chleb powszedni? Czemu nie? To działa! Amen!
NADCHODZI: KO-MA 24
Za chwilę więc, wahadło się zatrzyma. I zacznie się rozpędzać w kierunku przeciwnym. I ktoś nagle powie: „sprawdzam”. Bo wojna nie jest niczym innym jak takim komunikatem „sprawdzam”. Sprawdzianem siły. Silni i agresywni zabijają słabych i nieprzystosowanych. To wstrętne i niemoralne, ale absolutnie normalne. Tutsi zabijali Hutu, masowo zabijano muzułmanów w Bośni, Amerykanie w Afganistanie do zabijania ludności cywilnej używają samolotów. Ich pożałowania godni „sojusznicy”, marnie opłacani, kiepsko wyposażeni i posrani ze strachu, nie mając takich fajnych samolotów muszą zabijać cywili ze zwykłych moździerzy. Tak to jest, że tchórz i agresor zawsze woli zabijać z daleka i bezkarnie, niż walczyć z nożem w ręku w bezpośrednim starciu z Wojownikiem. A czy używa zwykłego moździerza , czy też Karl Gerat 040... To już szczegół...
Ważne żeby tylko to wszystko działo się daleko od nas. I – jak na razie - dzieje się..
Ale, kiedyś, prędzej czy później (oby jak najpóźniej) padnie komunikat „sprawdzam” i dla nas. Wtedy to z lotnisk wystartują dywizje myśliwców szturmowych złaknione krwi i dymu... A po 6 minutach poderwą się do boju z lotnisk w Krzesinach i Łowiczu nasze F-16. No bo po to je przecież kupiliśmy....
I tak będą miały więcej szczęścia niż bombowce Łoś i które 1 września1939 roku zostały zmasakrowane jeszcze na ziemi. F-16 zaś, latając bezładnie jak muchy, bez żadnego zaawansowanego systemu wsparcia elektronicznego, odnajdą swoje przeznaczenie już w powietrzu. A imieniem tego przeznaczenia, tym razem nie będzie
KO-MA 24, tylko zgodnie z duchem czasów: AA11 ARCHER R-73 z systemem ciągu wektorowego.
PÓL SPALONYCH SKRAJ, WIĘCEJ ZRODZI ZBÓŻ,
NIŻ WIOSENNY GAJ W CZAS MAJOWYCH ZÓRZ...
A potem będzie to co ma być i po latach znowu nastanie pokój. I znowu ktoś będzie się martwił kolorem nowego auta i tym, że nie wykosił trawnika na czas, albo tym, że spóźni się na randkę lub do kina..
Bo po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój...
W tych czy w innych granicach geograficznych..
I znowu ktoś tam, kupi zegar, którego cierpliwe tykanie będzie wyznaczać rytm życia jakiejś rodziny...
WALKA
Jak widać w moim prostackim pojmowaniu świata, Red Necka znad Wisły, jest miejsce na radość z długiego pokoju, i akceptacja dla nieuchronnych konfliktów, które się zdarzają. Jest miejsce dla miłości i dla gniewu. Miejsce dla cudu życia i dla sakramentu śmierci.
Tylko od trzech lat nie mogę znaleźć miejsca dla zutylizowanych przez faszystów, Polaków na warszawskiej Woli. Bo to nawet nie był mord. Mordowali Banderowcy i dziadek opowiada mi jeszcze teraz , jak to bawiło Banderowców zaszycie żywego kota zamiast dziecka w brzuchu ciężarnej kobiety. Ale też opowiada, co się działo, kiedy to nasi zebrali trochę broni i wpadli nocą do jednej wioski. Ukraińskiej...
Czyli przy całym obłąkanym okrucieństwie, to była jednak walka, podczas gdy w czasie Powstania na jednego faszystę ginęło 100 mieszkańców Warszawy, a to jest utylizacja.
UTYLIZACJA NIEWINNYCH...
Na Woli była utylizacja ludzi, utylizacja, która przekracza moje pojmowanie zła.
Utylizacja zwykłych ludzi, którzy nie mieli wzniosłych myśli idąc na pewną śmierć z drugiego piętra kamienicy na swoje podwórko kaźni. I teraz już zawsze będę patrzył na bohaterstwo Powstania Warszawskiego przez Ich pryzmat. I dopóki tego sobie nie poukładam, dopóty tam właśnie, na Woli i Ochocie będzie dla mnie ołtarz tego absurdalnego cierpienia zwykłych ludzi.
A Muzeum Powstania? Jak dobrze, że jest.
frycz.pl
.
czwartek, 6 sierpnia 2009
A Wola moja osmalona bezimiennym cierpieniem...
Z biegiem czasu, rok po roku inaczej patrzę na powstanie.... W ogólniaku był to Batalion Zośka i Parasol. Sanitariuszka Małgorzatka i Krzysztof Kamil Baczyński... I tak było wiele lat. Dochodziły do tego wyobrażenia różne obrazy i dźwięki, ale nie zmieniały zasadniczo tego romantyczno – heroicznego wyobrażenia... Pojawiła się historia Antoniego Ziębika ps. Bystry, i zbudowanej przez niego radiostacji Błyskawica. Poezja K.K. Baczyńskiego urzekała nas w ogólniaku a miejsce gdzie poległ darzę ogromną uwaga. Lata biegły aż tu nagle zacząłem szkolić dużą firmę na Woli. Wyszedłem na spacer delektując się słońcem i godziną spokoju aż do momentu zobaczyłem kamienny obelisk. Podszedłem bliżej a tam napis: „Miejsce uświęcone krwią Polaków. W tym miejscu Hitlerowcy zamordowali 700 tramwajarzy i mieszkańców Woli”
700 osób...
W zasięgu wzroku kolejna tablica i napis informujący, że w tym miejscu zamordowano dwustu polaków. W zasięgu wzroku odnalazłem kolejną tablicę informującą o 5000 zamordowanych polakach.
Zacząłem interesować się czym była „Rzeź Woli” i obraz powstania się zmienił. Zacząłem rozmawiać z ludźmi, dowiadywać się. Oprócz wspaniałego muzeum, martyrologii byli zwykli ludzie którzy jak to powiedziała jedna z osób: „my nie mieliśmy radia w maszynie do szycia i karabinu w szafie” . Dowiedziałem się też że na Woli nie było entuzjazmu. Zwykli ludzie wyprowadzani na rzeź przeklinali powstańców.
Baczyński zaś był snajperem... Hmmm.. Niby nic, ale w opisach powstania snajper zwykle jest Niemcem i morduje zza węgła. Często się słyszy :” zamordowana/y przez niemieckiego snajpera. Czyli tchórza z lunetą... Czyli Baczyński też mordował?
Kupiłem książkę Kazimierza Malinowskiego „Żołnierze łączności walczącej Warszawy”. PAX 1983. Pomimo roku wydania dość obiektywna i bardzo dokładnie udokumentowana. A przede wszystkim potwornie przygnębiająca.
Z punktu potrzeb współczesnego pola walki (1945) żadna łączność nie istniała. Owszem, były połączenia, były audycje, ale nie było skoordynowanego pola walki we właściwym znaczeniu tego słowa...

I nagle zacząłem inaczej postrzegać powstanie. Czy było potrzebne ? Pewnie tak. Tylko teraz gdzie indziej widzę ciężar cierpienia i bohaterstawa. I w tym roku nie pojechałem do muzeum tylko na Wolę, aby zapalić znicz i się pomodlić. Tam gdzie mury są jeszcze osmalone dymem palonych ciał. Ciał ludzi, którzy nie mieli broni, martyrologii i dumy i walki, tylko krótką jak mgnienie drogę z domu na podwórze..... A dalej już prosto, z dymem wprost do nieba...
Myślę że w kolejnych latach też nie dotrę dalej.
Dalej niż na Wolę....
frycz.pl
700 osób...
W zasięgu wzroku kolejna tablica i napis informujący, że w tym miejscu zamordowano dwustu polaków. W zasięgu wzroku odnalazłem kolejną tablicę informującą o 5000 zamordowanych polakach.
Zacząłem interesować się czym była „Rzeź Woli” i obraz powstania się zmienił. Zacząłem rozmawiać z ludźmi, dowiadywać się. Oprócz wspaniałego muzeum, martyrologii byli zwykli ludzie którzy jak to powiedziała jedna z osób: „my nie mieliśmy radia w maszynie do szycia i karabinu w szafie” . Dowiedziałem się też że na Woli nie było entuzjazmu. Zwykli ludzie wyprowadzani na rzeź przeklinali powstańców.
Baczyński zaś był snajperem... Hmmm.. Niby nic, ale w opisach powstania snajper zwykle jest Niemcem i morduje zza węgła. Często się słyszy :” zamordowana/y przez niemieckiego snajpera. Czyli tchórza z lunetą... Czyli Baczyński też mordował?
Kupiłem książkę Kazimierza Malinowskiego „Żołnierze łączności walczącej Warszawy”. PAX 1983. Pomimo roku wydania dość obiektywna i bardzo dokładnie udokumentowana. A przede wszystkim potwornie przygnębiająca.
Z punktu potrzeb współczesnego pola walki (1945) żadna łączność nie istniała. Owszem, były połączenia, były audycje, ale nie było skoordynowanego pola walki we właściwym znaczeniu tego słowa...
I nagle zacząłem inaczej postrzegać powstanie. Czy było potrzebne ? Pewnie tak. Tylko teraz gdzie indziej widzę ciężar cierpienia i bohaterstawa. I w tym roku nie pojechałem do muzeum tylko na Wolę, aby zapalić znicz i się pomodlić. Tam gdzie mury są jeszcze osmalone dymem palonych ciał. Ciał ludzi, którzy nie mieli broni, martyrologii i dumy i walki, tylko krótką jak mgnienie drogę z domu na podwórze..... A dalej już prosto, z dymem wprost do nieba...
Myślę że w kolejnych latach też nie dotrę dalej.
Dalej niż na Wolę....
frycz.pl
poniedziałek, 3 sierpnia 2009
Pan Woskowy, Czyli o człowieku, który pokonał własne hormony..
Często parkuję auto za Szkołą Wyższą Jakąś tam, którą zawsze w myślach nazywam „szkółką niedzielną” . Może to z braku szacunku dla bezwartościowych – w mojej opinii – dyplomików z marketyngu i zarzondzania, jakie ta szkółka sprzedaje w systemie ratalnym głodnym gwałtownego awansu społecznego amatorom z prowincji.
No ale ja nie o tym. Parkując za tą szkółką niedzielną, mijam korporacyjnego „Pana Woskowego”. Tak go sobie nazwałem. Nie wiem gdzie pracuje. Mogę się tylko domyślać. Pracuje w dużym wieżowcu obok.
Wygląda mi speca od falowodów, czy fundamentów, czy może od faktur... W każdym razie – na pewno spec od rzeczy niespecjalnie żywych jak on sam. Lat około 53, lekki brzuszek, bardziej od braku ruchu niż od pysznej lasagnii, pasek upięty wysoko, zaawansowana łysina plackowata, laskonogi, śmiesznie poważny. Pan Woskowy parkował już zupełnie za szkółką i ogrodzeniem, w błocie i kałużach i upokorzeniu. A więc nie dostąpił wtajemniczenia w postaci służbowego auta, ani też tym bardziej, Korporacyjnego Błogosławieństwa w postaci miejsca na wielopoziomowym parkingu. Magiczna karta do barierki odróżniająca pracowników A od pracowników B.
Pan Woskowy ma zawsze poważną twarz i poważne, odległe spojrzenie. Nie rozgląda się na boki jak ciekawy życia młokos. Idzie prosto do swego boxu, jak zaprogramowany robocik. I to nawet nie taki robot jak na ostatnim Festiwalu Hondy. Tamten robot tańczy z wdziękiem i ma żywe wielkie oczy niczym bohaterki kreskówek mango, a do tego bezbłędnie roznosi drinki.
Ten zaś, znaczy Pan Woskowy, bardziej przypomina nakręcanego mechanicznego robota z filmów SF, Jakie modne były w latach 50. Aż dziw, że nie ciągnie za sobą jakiegoś kabla i nie mruga różnokolorowymi żaróweczkami! No bo co do roku produkcji – wczesne lata ’50 to też by się nawet zgadzało.
Zawsze – ilekroć go widzę - odważnie, bezczelnie, wręcz zuchwale szukam kontaktu wzrokowego z Panem Woskowym, ale zawsze - bezskutecznie.
Raz nawet w akcie desperacji odważyłem się, i mijając Pana Woskowego zaśpiewałem na cały głos znany przebój: znamy się tylko z widzenia tra la la, a jednak lubimy się trochę, tra la la..
La..La...la...la. ..
No i..
No i nic..!
Nawet nie drgnął !
Jak Sztyrlic – idol jego młodych lat.
Zacząłem się zastanawiać czy człowiek rodzi się Panem Woskowym? Taki Gotowy?
W poważnej rodzinie. Nigdy nie mówiło się o sexie. Podstawówka, kamizelka w serek. Dobry ogólniak. Chciał motor, ale mama wyperswadowała mu. Tylu bowiem ludzi ginie na motorach. Matka powiedziała – „będziesz miał motor po moim trupie!”Boże – jaka pokusa... Potem politechnika (chciał do szkoły teatralnej, ale mama powiedziała że mężczyzna musi mieć prawdziwy zawód, a poza tym ci artyści...to prostytutki. Chociaż nie, mama nigdy nie używała takich brudnych słów.. Podobnie jak dupai erekcja) Potem sumienna praca, ale przed emeryturą nie zwieńczona nawet miejscem na korporacyjnym parkingu. Można zesztywnieć? Oj można....
A może fajny gość, bigbitowiec, mazury, żagle, kobiety, pasja, sex na rozgrzanym asfalcie, na masce malucha, w nawie opuszczonego kościoła....., Powoli powoli, niepostrzeżenie dla samego siebie nasiąka woskowym impregnatem. Powoli biodra sztywnieją, powoli erekcje maleją, myśli szarzeją.. Wszystko dzieje się skrycie, dzień po dniu, milimetr po milimetrze. A potem już człowiek budzi się jako Pan Woskowy!
Pan Woskowy, który nie mówi dupa i erekcja. Mało tego, mówi dziecku: „będziesz miał motor po moim trupie!” , choć sam tego szczerze i z całego serca nienawidził...
Tak czy owak jest Be.
Raz tylko jeden widziałem na jego twarzy emocje, kiedy to zimą jego auto nie zapaliło. Może to zawinił akumulator a może cokolwiek. Jakaś pierdułka. Pan Woskowy miał natomiast na twarzy ból. Najprawdziwszy. Nienawykły do zmian i wysiłku fizycznego, ślizgając się w półbutach z CCC, popychał niezaradnie auto po ubitym śniegu dwa centymetry w przód i dwa w tył jak kulawa marionetka której ktoś poplątał sznurki.
Jak to!?!?Krzyczał wzrokiem..
Ten dzień nie zakończy się zgodnie z planem, tak jak wszystkie inne dni ? Tak jak całe moje życie?
Stałem i patrzyłem na ten monodram ze zdumieniem....
Epilog:
Chwilę potem, na wiosnę widziałem już Pana Woskowego przy innym aucie.
Kara musiała być!
Pan Woskowy nie wybaczył autu.....
Swoich emocji...
No ale ja nie o tym. Parkując za tą szkółką niedzielną, mijam korporacyjnego „Pana Woskowego”. Tak go sobie nazwałem. Nie wiem gdzie pracuje. Mogę się tylko domyślać. Pracuje w dużym wieżowcu obok.
Wygląda mi speca od falowodów, czy fundamentów, czy może od faktur... W każdym razie – na pewno spec od rzeczy niespecjalnie żywych jak on sam. Lat około 53, lekki brzuszek, bardziej od braku ruchu niż od pysznej lasagnii, pasek upięty wysoko, zaawansowana łysina plackowata, laskonogi, śmiesznie poważny. Pan Woskowy parkował już zupełnie za szkółką i ogrodzeniem, w błocie i kałużach i upokorzeniu. A więc nie dostąpił wtajemniczenia w postaci służbowego auta, ani też tym bardziej, Korporacyjnego Błogosławieństwa w postaci miejsca na wielopoziomowym parkingu. Magiczna karta do barierki odróżniająca pracowników A od pracowników B.
Pan Woskowy ma zawsze poważną twarz i poważne, odległe spojrzenie. Nie rozgląda się na boki jak ciekawy życia młokos. Idzie prosto do swego boxu, jak zaprogramowany robocik. I to nawet nie taki robot jak na ostatnim Festiwalu Hondy. Tamten robot tańczy z wdziękiem i ma żywe wielkie oczy niczym bohaterki kreskówek mango, a do tego bezbłędnie roznosi drinki.
Ten zaś, znaczy Pan Woskowy, bardziej przypomina nakręcanego mechanicznego robota z filmów SF, Jakie modne były w latach 50. Aż dziw, że nie ciągnie za sobą jakiegoś kabla i nie mruga różnokolorowymi żaróweczkami! No bo co do roku produkcji – wczesne lata ’50 to też by się nawet zgadzało.
Zawsze – ilekroć go widzę - odważnie, bezczelnie, wręcz zuchwale szukam kontaktu wzrokowego z Panem Woskowym, ale zawsze - bezskutecznie.
Raz nawet w akcie desperacji odważyłem się, i mijając Pana Woskowego zaśpiewałem na cały głos znany przebój: znamy się tylko z widzenia tra la la, a jednak lubimy się trochę, tra la la..
La..La...la...la. ..
No i..
No i nic..!
Nawet nie drgnął !
Jak Sztyrlic – idol jego młodych lat.
Zacząłem się zastanawiać czy człowiek rodzi się Panem Woskowym? Taki Gotowy?
W poważnej rodzinie. Nigdy nie mówiło się o sexie. Podstawówka, kamizelka w serek. Dobry ogólniak. Chciał motor, ale mama wyperswadowała mu. Tylu bowiem ludzi ginie na motorach. Matka powiedziała – „będziesz miał motor po moim trupie!”Boże – jaka pokusa... Potem politechnika (chciał do szkoły teatralnej, ale mama powiedziała że mężczyzna musi mieć prawdziwy zawód, a poza tym ci artyści...to prostytutki. Chociaż nie, mama nigdy nie używała takich brudnych słów.. Podobnie jak dupai erekcja) Potem sumienna praca, ale przed emeryturą nie zwieńczona nawet miejscem na korporacyjnym parkingu. Można zesztywnieć? Oj można....
A może fajny gość, bigbitowiec, mazury, żagle, kobiety, pasja, sex na rozgrzanym asfalcie, na masce malucha, w nawie opuszczonego kościoła....., Powoli powoli, niepostrzeżenie dla samego siebie nasiąka woskowym impregnatem. Powoli biodra sztywnieją, powoli erekcje maleją, myśli szarzeją.. Wszystko dzieje się skrycie, dzień po dniu, milimetr po milimetrze. A potem już człowiek budzi się jako Pan Woskowy!
Pan Woskowy, który nie mówi dupa i erekcja. Mało tego, mówi dziecku: „będziesz miał motor po moim trupie!” , choć sam tego szczerze i z całego serca nienawidził...
Tak czy owak jest Be.
Raz tylko jeden widziałem na jego twarzy emocje, kiedy to zimą jego auto nie zapaliło. Może to zawinił akumulator a może cokolwiek. Jakaś pierdułka. Pan Woskowy miał natomiast na twarzy ból. Najprawdziwszy. Nienawykły do zmian i wysiłku fizycznego, ślizgając się w półbutach z CCC, popychał niezaradnie auto po ubitym śniegu dwa centymetry w przód i dwa w tył jak kulawa marionetka której ktoś poplątał sznurki.
Jak to!?!?Krzyczał wzrokiem..
Ten dzień nie zakończy się zgodnie z planem, tak jak wszystkie inne dni ? Tak jak całe moje życie?
Stałem i patrzyłem na ten monodram ze zdumieniem....
Epilog:
Chwilę potem, na wiosnę widziałem już Pana Woskowego przy innym aucie.
Kara musiała być!
Pan Woskowy nie wybaczył autu.....
Swoich emocji...
wtorek, 21 lipca 2009
Światło mojego życia... Bajka.
Moje mieszkanie nie jest na pewno nowoczesne, ani ustawne, ani też ciepłe zimą. Jest raczej nieustawne, ma krzywe drewniane framugi, skrzypiące podłogi i zimą trzeba się dogrzewać kominkiem. Strukturalnie jest nieco poddaszowe.
Ale ma też walory. W części swojej jest drewniane, przez co latem cudownie pachnie, ma mnóstwo zakamarków, półek, pomieszczeń, szafek. Dwoje ludzi może żyć w tym mieszkaniu i napatoczyć się na siebie przez cały dzień, a jak są jednopłciowi to i całą noc. No i mieszkanie ma okna na 4 strony świata! To ostatnie zaczynam doceniać od niedawna a dostrzegłem w pełnym wymiarze dopiero w zeszłym roku. Od wschodu są dwa okna kuchni i jedno łazienki, od południa okno strychu i sypialni, od zachodu, okno sypialni, saloniku i biura, od północy okno pracowni doświetlonej trzema lampami.
Zauważyłem już w zeszłym roku, że są dni w roku, pojedyncze dni, a czasem nawet pojedyncze godziny (sic!!) w których światło słoneczne układa się w taki a nie inny sposób. Jest taki dzień w roku, w którym światło odbija się w oknie dachowym sąsiada, dokładnie w taki sposób, że w całości wpada do biura i świeci na jeden punkt na ścianie. Ten niezwykły snop światła przemieszcza się w widoczny gołym okiem sposób i po godzinie znika. Ekskluzywny spektakl narodzin, życia i przemijania....
Kuchnia 5 rano...
Albo są takie dwa – trzy dni wiosną i dwa trzy dni jesienią, kiedy to światło świeci dokładnie wzdłuż korytarza, rozświetlając go przez kilkanaście minut w zupełnie nierzeczywisty sposób. Na korytarzu ułożone są długie deski ze szczelinami. I światło rozświetla te szczeliny do najmniejszego pyłku kurzu, najdrobniejszego ziarnka piasku, które przez kilka krótkich chwil może wylegiwać się w blasku słońca. Ma po tym o czym opowiadać innym ziarnkom i pyłkom w długie zimowe wieczory.. Jakie, no jakie jest to słońce pytają inne ziarnka a ono mówi: słońce jest światłością która przeniknęła mnie na wskroś! A inne ziarnka próbują to sobie wyobrazić i wyobrażają sobie Boga.
Najbardziej jednak fascynuje mnie kuchnia. I to nie ze względu na obecność lodówki do której można nocą lunatykować. Otóż jest taki tydzień w roku. W okolicach 21 czerwca kiedy to w bezchmurny poranek słońce wpada do kuchni w sposób absolutnie nierzeczywisty. Kuchnia o 5:30 rano wygląda jakby odlewano w niej stal. Brakuje tylko snopów iskier. Piękne, poranne promienie słońca wpadają dokładnie równolegle do blatu stołu. Małe okruszki rzucają długie cienie. Złote podniecające refleksy pełzają po stalowych naczyniach. Jest to dzień wielkiej obietnicy. Dzień radości. To światło jest jak miłość, młodość i nadzieja w jednym. Jest zuchwałe i sięga daleko, ale jeszcze nic nie ogrzewa. Jeszcze nie potrafi. Już daje obietnice, choć nie wie czy je spełni. Nie wnika do środka kubka, nie rozpoznaje jeszcze co jest czym. Ono świeci niezmąconym biało złotym blaskiem i myśli że takie będzie całe życie.
Nie ma lepszego początku dnia niż usiąść sobie o świcie w takiej kuchni z kubkiem gorącej kawy, i karmić oczy światłem. Rozpoznawać w nim siebie kilka, kilkanaście lat temu. Tę radość zaspanego poranka, nadzieję wiecznego życia tu i teraz i tak jak teraz... Dom jeszcze śpi. Czasem za oknem przemknie zaspane auto, a ja siedzę i roześmiany patrzę w to światło. I nic mu nie mówię jak będzie kiedyś.
No bo sam do końca nie wiem...
A ciekaw, jestem bardzo.
frycz.pl
Ale ma też walory. W części swojej jest drewniane, przez co latem cudownie pachnie, ma mnóstwo zakamarków, półek, pomieszczeń, szafek. Dwoje ludzi może żyć w tym mieszkaniu i napatoczyć się na siebie przez cały dzień, a jak są jednopłciowi to i całą noc. No i mieszkanie ma okna na 4 strony świata! To ostatnie zaczynam doceniać od niedawna a dostrzegłem w pełnym wymiarze dopiero w zeszłym roku. Od wschodu są dwa okna kuchni i jedno łazienki, od południa okno strychu i sypialni, od zachodu, okno sypialni, saloniku i biura, od północy okno pracowni doświetlonej trzema lampami.
Zauważyłem już w zeszłym roku, że są dni w roku, pojedyncze dni, a czasem nawet pojedyncze godziny (sic!!) w których światło słoneczne układa się w taki a nie inny sposób. Jest taki dzień w roku, w którym światło odbija się w oknie dachowym sąsiada, dokładnie w taki sposób, że w całości wpada do biura i świeci na jeden punkt na ścianie. Ten niezwykły snop światła przemieszcza się w widoczny gołym okiem sposób i po godzinie znika. Ekskluzywny spektakl narodzin, życia i przemijania....
Kuchnia 5 rano...
Albo są takie dwa – trzy dni wiosną i dwa trzy dni jesienią, kiedy to światło świeci dokładnie wzdłuż korytarza, rozświetlając go przez kilkanaście minut w zupełnie nierzeczywisty sposób. Na korytarzu ułożone są długie deski ze szczelinami. I światło rozświetla te szczeliny do najmniejszego pyłku kurzu, najdrobniejszego ziarnka piasku, które przez kilka krótkich chwil może wylegiwać się w blasku słońca. Ma po tym o czym opowiadać innym ziarnkom i pyłkom w długie zimowe wieczory.. Jakie, no jakie jest to słońce pytają inne ziarnka a ono mówi: słońce jest światłością która przeniknęła mnie na wskroś! A inne ziarnka próbują to sobie wyobrazić i wyobrażają sobie Boga.
Najbardziej jednak fascynuje mnie kuchnia. I to nie ze względu na obecność lodówki do której można nocą lunatykować. Otóż jest taki tydzień w roku. W okolicach 21 czerwca kiedy to w bezchmurny poranek słońce wpada do kuchni w sposób absolutnie nierzeczywisty. Kuchnia o 5:30 rano wygląda jakby odlewano w niej stal. Brakuje tylko snopów iskier. Piękne, poranne promienie słońca wpadają dokładnie równolegle do blatu stołu. Małe okruszki rzucają długie cienie. Złote podniecające refleksy pełzają po stalowych naczyniach. Jest to dzień wielkiej obietnicy. Dzień radości. To światło jest jak miłość, młodość i nadzieja w jednym. Jest zuchwałe i sięga daleko, ale jeszcze nic nie ogrzewa. Jeszcze nie potrafi. Już daje obietnice, choć nie wie czy je spełni. Nie wnika do środka kubka, nie rozpoznaje jeszcze co jest czym. Ono świeci niezmąconym biało złotym blaskiem i myśli że takie będzie całe życie.
Nie ma lepszego początku dnia niż usiąść sobie o świcie w takiej kuchni z kubkiem gorącej kawy, i karmić oczy światłem. Rozpoznawać w nim siebie kilka, kilkanaście lat temu. Tę radość zaspanego poranka, nadzieję wiecznego życia tu i teraz i tak jak teraz... Dom jeszcze śpi. Czasem za oknem przemknie zaspane auto, a ja siedzę i roześmiany patrzę w to światło. I nic mu nie mówię jak będzie kiedyś.
No bo sam do końca nie wiem...
A ciekaw, jestem bardzo.
frycz.pl
poniedziałek, 20 lipca 2009
Błogosławiony kryzys....
Kryzys, czyli emocjonalny detoks i niedzielna długa rozmowa...
Można charakteryzować ludzi na różne sposoby. Można też, pod względem energetycznym. Ot chociażby tak jak w przypowieściach o talentach*. Ten który dostał jeden talent zakopał go, ten który dostał dwa oddał dwa a ten kto otrzymał pięć talentów pomnożył je i oddał Panu Bogu pomnożone.
Pod względem energetycznym widzę to tak:
25% to energetyczne pokurcze, takie pasożyty, pijawki.... Dzwonią, kontaktują się, kiedy czegoś potrzebują, a kiedy nie potrzebują to nie dzwonią. Potrzebują należy rozumieć szerzej. Mogą chcieć się wyżalić, upuścić Ci w duszę trochę jadu... Generalnie traktują Ciebie instrumentalnie jak emocjonalną latrynę. Siebie zresztą często też... zakopują swój talent głęboko.
50% to- energetycznie rozważni. Kontaktują się na zasadzie pragmatycznej. Nie żeby jakoś wylewnie, ale mają świadomość że kiedyś możesz się przydać, a że mają nastawienie społeczne i czytają ze zrozumieniem „niezbędnik inteligenta”, mają świadomość, że i oni mogą być przydatni. Taki higieniczny i poprawny społecznie układ inteligentów w pięciopiętrowym bloku. Dajesz dwa talenty otrzymujesz dwa. Ot taki trochę beznamiętny, ale bezpieczny i w sumie dość miły sex. Dajesz dwa talenty odbierasz dwa, dajesz dwa talenty odbierasz dwa, czasem w chwili szaleństwa trzy, czasem w chwili zapomnienia jeden....
25% ludzi to ludzie szczodrzy energetycznie. Rozsypują iskry inspiracji na prawo i lewo. Przynajmniej się tak robić starają na 100 różnych sposobów. To ludzie po spotkaniu których stajesz się bogatszy, bardziej świadomy, ogrzewasz się....
Nie wiem w której grupie ja jestem, ale wiem do której świadomie dążę. Kryzys jednak spowodował, że moje kontakty z grupą pierwszą stały się w odbiorze wstrętne i energetycznie niemożliwe, a kontakty z grup drugą – emocjonalnie przykre ,intelektualnie trudne i życiowo bezowocne. A co ma do tego kryzys? Otóż ma. Kiedy działa się w chorobliwym pośpiechu licznych zleceń, płytkich bezrefleksyjnych kontaktów i pewnej nadpłynności finansowej to w sposób naturalny nie szanuje się swej energii. Nie ma też czasu i ochoty na jakąś głębszą refleksję. Obdarza się energią i uwagą niemalże każdego, czy jest tego wart tego czy też nie jest. Hossa, prosspera, czy jak tam zwał, powoduje, że czas, pieniądze, i pewien taki jałowy życiowy rausz szpachlują rzeczywistość. Szpachlują bez końca, tak, że w końcu przestajemy już ją odczuwać. A kryzys jest takim czasem sprawdzania, jakości kontaktów, poczucia lojalności i życiowej wyrozumiałości otoczenia wobec nas i wyrozumiałości nas wobec otoczenia.
I właśnie w taka niedzielę zweryfikowałem po bardzo długiej i nudnej wymianie zdań kolejną taką znajomość. I dobrze! Czuję się bosko! Tak jakbym za pomocą jednej tabletki wyleczył się z syfilisu. Dobrze jest wyznawać paradygmat nadmiaru. Oznacza to nie mniej ni więcej, że świat pełen jest fajnych energetycznych i pozytywnie myślących ludzi. Tylko trzeba ich chcieć.
I to zarówno chcieć w swym otoczeniu jak i – najważniejsze – chcieć w sobie...
frycz.pl
* Szkoliłem w zeszłym roku grupę 18 młodych ludzi. Przytoczyłem tę przypowieść w celu lepszej analizy postaw rynkowych. Z grupy 18 ludzi w wieku 23-32 lata ani jedna osoba nie znała tej przypowieści. Zastanawiające? Niepokojące? Oczywiste?...
Można charakteryzować ludzi na różne sposoby. Można też, pod względem energetycznym. Ot chociażby tak jak w przypowieściach o talentach*. Ten który dostał jeden talent zakopał go, ten który dostał dwa oddał dwa a ten kto otrzymał pięć talentów pomnożył je i oddał Panu Bogu pomnożone.
Pod względem energetycznym widzę to tak:
25% to energetyczne pokurcze, takie pasożyty, pijawki.... Dzwonią, kontaktują się, kiedy czegoś potrzebują, a kiedy nie potrzebują to nie dzwonią. Potrzebują należy rozumieć szerzej. Mogą chcieć się wyżalić, upuścić Ci w duszę trochę jadu... Generalnie traktują Ciebie instrumentalnie jak emocjonalną latrynę. Siebie zresztą często też... zakopują swój talent głęboko.
50% to- energetycznie rozważni. Kontaktują się na zasadzie pragmatycznej. Nie żeby jakoś wylewnie, ale mają świadomość że kiedyś możesz się przydać, a że mają nastawienie społeczne i czytają ze zrozumieniem „niezbędnik inteligenta”, mają świadomość, że i oni mogą być przydatni. Taki higieniczny i poprawny społecznie układ inteligentów w pięciopiętrowym bloku. Dajesz dwa talenty otrzymujesz dwa. Ot taki trochę beznamiętny, ale bezpieczny i w sumie dość miły sex. Dajesz dwa talenty odbierasz dwa, dajesz dwa talenty odbierasz dwa, czasem w chwili szaleństwa trzy, czasem w chwili zapomnienia jeden....
25% ludzi to ludzie szczodrzy energetycznie. Rozsypują iskry inspiracji na prawo i lewo. Przynajmniej się tak robić starają na 100 różnych sposobów. To ludzie po spotkaniu których stajesz się bogatszy, bardziej świadomy, ogrzewasz się....
Nie wiem w której grupie ja jestem, ale wiem do której świadomie dążę. Kryzys jednak spowodował, że moje kontakty z grupą pierwszą stały się w odbiorze wstrętne i energetycznie niemożliwe, a kontakty z grup drugą – emocjonalnie przykre ,intelektualnie trudne i życiowo bezowocne. A co ma do tego kryzys? Otóż ma. Kiedy działa się w chorobliwym pośpiechu licznych zleceń, płytkich bezrefleksyjnych kontaktów i pewnej nadpłynności finansowej to w sposób naturalny nie szanuje się swej energii. Nie ma też czasu i ochoty na jakąś głębszą refleksję. Obdarza się energią i uwagą niemalże każdego, czy jest tego wart tego czy też nie jest. Hossa, prosspera, czy jak tam zwał, powoduje, że czas, pieniądze, i pewien taki jałowy życiowy rausz szpachlują rzeczywistość. Szpachlują bez końca, tak, że w końcu przestajemy już ją odczuwać. A kryzys jest takim czasem sprawdzania, jakości kontaktów, poczucia lojalności i życiowej wyrozumiałości otoczenia wobec nas i wyrozumiałości nas wobec otoczenia.
I właśnie w taka niedzielę zweryfikowałem po bardzo długiej i nudnej wymianie zdań kolejną taką znajomość. I dobrze! Czuję się bosko! Tak jakbym za pomocą jednej tabletki wyleczył się z syfilisu. Dobrze jest wyznawać paradygmat nadmiaru. Oznacza to nie mniej ni więcej, że świat pełen jest fajnych energetycznych i pozytywnie myślących ludzi. Tylko trzeba ich chcieć.
I to zarówno chcieć w swym otoczeniu jak i – najważniejsze – chcieć w sobie...
frycz.pl
* Szkoliłem w zeszłym roku grupę 18 młodych ludzi. Przytoczyłem tę przypowieść w celu lepszej analizy postaw rynkowych. Z grupy 18 ludzi w wieku 23-32 lata ani jedna osoba nie znała tej przypowieści. Zastanawiające? Niepokojące? Oczywiste?...
środa, 15 lipca 2009
Jak kto sie urodził demokratą to porządnym republikaninem już nie będzie... (arch. frycz.pl)
Mam wyrobione zdanie na wiele spraw. To upraszcza postrzeganie świata. To też niestety zubaża postrzeganie rzeczywistości. Ot - coś za coś. Afroamerykanie są dobrzy w sporcie, koszykówce i znakomicie czują bluesa. Białasy wymyślają komórki, modemy, lasery i protokoły komunikacyjne. Włosi są niezorganizowani i w tym są najbardziej zorganizowani. Rosjanie – romantyczni alkoholicy, Czesi – do bólu nijacy, Francuzi – ekscytujący kolaboranci, Polacy – bohaterowie przegranych spraw, Finowie to zaś pracowici mistrzowie biatlonu i rajdów samochodowych. I tak w koło.
Tak samo z partiami politycznymi. Nasze partie budzą we mnie uczucia od lekkiej niechęci do skrajnej odrazy. Ich reprezentanci – podobnie. Zostawmy tę polityczną proktologię. W każdym bądź razie zawsze mówię głośno o naszej poltyce to samo co mówił Piłsudski. Nic więcej, nic mniej, bo też poza tym że mamy komórki i laptopy, to w samej obyczajowości politycznej wiele się nie zmnieniło...
Z partiami w USA jest inaczej. Republikanie zawsze budzili we mnie respekt i szacunek. Ot obciążeni wprawdzie nie jedną skazą mimo wszystko byli i są dla mnie wojownikami. Silni, konsekwentni, religijni, uzbrojeni. Jasno stawiający granice. Mocarstwowi zdobywcy kosmosu i budowniczowie lotniskowców.
Ich prezydenci? Twardy Reagan depczący sowieckiego hegemona, Bush senior.
Co innego Demokraci. Chwiejne, galaretowate osobniki zajmujące się ponad miarę prawami gejów, powszechnym dostępem do skrobanek, i rozlazłym liberalizmem. I ci ich prezydenci. Beznadziejny, bezwyrazowy i słaby Carter, czy Clinton maczający cygara w wilgotnej cipce Moniki Lewinsky. Nie ma w tym nic złego. To nawet podniecające. Żałosne było jedynie to, że romansował i kłamał tak nieudolnie, iż o mało co nie wyleciał z posady prezydenta USA.
Ten mój czarno biały obraz zaburzył Prezydent Obama. Wprawdzie demokrata, ale jakiś taki inny. Wykształcony czarnoskóry, oczytany, w miarę dzieciaty i wspierany przez ładną żonę. Moja niechęć do demokratów zaczęła delikatnie topnieć. „A imię jego czterdzieści i cztery..” Może to coś znaczy? Obama podobnie jak ja, też był był wychowywany przez dziadków. Kolejna cienka, pajęcza nieomalże nić sympatii.
Na pewno jest to pierwszy prezydent stworzony przez media. Jest jak modelka. To idealny „półprodukt” do dalszej obróbki medialnej.
Obama jest już prezydentem. Pierwsze co robi to dotrzymuje słowa i w blasku kamer likwiduje więzienie w Guantanamo. Zaczynam odczuwać do niego nić sympatii... Wprawdzie ci ludzie zostaną porozsyłani do Jordanii i Arabii Saudyjskiej, gdzie czeka ich pewna śmierć, ale tego już kamery nie pokażą. A jaka jest jego druga decyzja?
„Prezydent USA Barack Obama zamierza podpisać dekret, znoszący zakaz wspierania funduszami federalnymi ugrupowań międzynarodowych, które pomagają w przerywaniu ciąży - poinformowała agencja Associated Press, powołując się na "osobistości oficjalne". AP pisze, że posunięcie to, oczekiwane jeszcze dzisiaj, z pewnością zadowoli "liberałów i innych adwokatów prawa do aborcji".Zakaz wprowadził prezydent Ronald Reagan w 1984 roku. Zniósł go Bill Clinton, ale w 2001 roku przywrócił ów zakaz George W. Bush. Konkretnie zakaz ten oznacza, że pieniądze amerykańskiego podatnika obecnie nie mogą trafić - np. z funduszy Agencji Rozwoju Międzynarodowego - do ugrupowań międzynarodowych oferujących aborcję lub poradnictwo w zakresie aborcji. AP wskazuje, że zakaz dotyczy nawet ugrupowań, które choćby mówią o aborcji w razie nieplanowanej ciąży.” PAP.
I tak właśnie, ta krótka jak mgnienie fascynacja się kończy... Jak ktoś się urodził demokratą to porządnym republikaninem już nie będzie....
A trochę szkoda. Heh.....
frycz.pl
Tak samo z partiami politycznymi. Nasze partie budzą we mnie uczucia od lekkiej niechęci do skrajnej odrazy. Ich reprezentanci – podobnie. Zostawmy tę polityczną proktologię. W każdym bądź razie zawsze mówię głośno o naszej poltyce to samo co mówił Piłsudski. Nic więcej, nic mniej, bo też poza tym że mamy komórki i laptopy, to w samej obyczajowości politycznej wiele się nie zmnieniło...
Z partiami w USA jest inaczej. Republikanie zawsze budzili we mnie respekt i szacunek. Ot obciążeni wprawdzie nie jedną skazą mimo wszystko byli i są dla mnie wojownikami. Silni, konsekwentni, religijni, uzbrojeni. Jasno stawiający granice. Mocarstwowi zdobywcy kosmosu i budowniczowie lotniskowców.
Ich prezydenci? Twardy Reagan depczący sowieckiego hegemona, Bush senior.
Co innego Demokraci. Chwiejne, galaretowate osobniki zajmujące się ponad miarę prawami gejów, powszechnym dostępem do skrobanek, i rozlazłym liberalizmem. I ci ich prezydenci. Beznadziejny, bezwyrazowy i słaby Carter, czy Clinton maczający cygara w wilgotnej cipce Moniki Lewinsky. Nie ma w tym nic złego. To nawet podniecające. Żałosne było jedynie to, że romansował i kłamał tak nieudolnie, iż o mało co nie wyleciał z posady prezydenta USA.
Ten mój czarno biały obraz zaburzył Prezydent Obama. Wprawdzie demokrata, ale jakiś taki inny. Wykształcony czarnoskóry, oczytany, w miarę dzieciaty i wspierany przez ładną żonę. Moja niechęć do demokratów zaczęła delikatnie topnieć. „A imię jego czterdzieści i cztery..” Może to coś znaczy? Obama podobnie jak ja, też był był wychowywany przez dziadków. Kolejna cienka, pajęcza nieomalże nić sympatii.
Na pewno jest to pierwszy prezydent stworzony przez media. Jest jak modelka. To idealny „półprodukt” do dalszej obróbki medialnej.
Obama jest już prezydentem. Pierwsze co robi to dotrzymuje słowa i w blasku kamer likwiduje więzienie w Guantanamo. Zaczynam odczuwać do niego nić sympatii... Wprawdzie ci ludzie zostaną porozsyłani do Jordanii i Arabii Saudyjskiej, gdzie czeka ich pewna śmierć, ale tego już kamery nie pokażą. A jaka jest jego druga decyzja?
„Prezydent USA Barack Obama zamierza podpisać dekret, znoszący zakaz wspierania funduszami federalnymi ugrupowań międzynarodowych, które pomagają w przerywaniu ciąży - poinformowała agencja Associated Press, powołując się na "osobistości oficjalne". AP pisze, że posunięcie to, oczekiwane jeszcze dzisiaj, z pewnością zadowoli "liberałów i innych adwokatów prawa do aborcji".Zakaz wprowadził prezydent Ronald Reagan w 1984 roku. Zniósł go Bill Clinton, ale w 2001 roku przywrócił ów zakaz George W. Bush. Konkretnie zakaz ten oznacza, że pieniądze amerykańskiego podatnika obecnie nie mogą trafić - np. z funduszy Agencji Rozwoju Międzynarodowego - do ugrupowań międzynarodowych oferujących aborcję lub poradnictwo w zakresie aborcji. AP wskazuje, że zakaz dotyczy nawet ugrupowań, które choćby mówią o aborcji w razie nieplanowanej ciąży.” PAP.
I tak właśnie, ta krótka jak mgnienie fascynacja się kończy... Jak ktoś się urodził demokratą to porządnym republikaninem już nie będzie....
A trochę szkoda. Heh.....
frycz.pl
poniedziałek, 13 lipca 2009
O telekomunkacji, internecie i Ronie Jeremy...
Netpud...
We wsi, w której mieszkam był pewien telekomunikacyjny pat. Mianowicie jeden z operatorów ma pozycję bardzo mocną a inni... Innych w zasadzie nie było.
Niczym legendę powtarzamy historię pewnego człowieka, który jako pierwszy przeszedł do innego operatora – do Netii. I po tym przejściu dopiero zaczęły się przejścia. Otóż wskutek słabego przepływu informacji między operatorami, oraz dlatego, że nagłemu pogorszeniu uległy możliwości techniczne, ten zuchwalec mógł cieszyć się internetem szerokopasmowym w każdą środę od godziny 11 do 13.. Zamiast to docenić, cieszyć się tym, zmienić swój system pracy na zmianowy, wykorzystywać urlopy na żądanie, czy wreszcie postarać się o potomka i iść na urlop „tacierzyński” żeby korzystać z netu, ten agresywny niewdzięcznik wykłócał się o dostęp do netu przez równe trzy miesiące! Po trzech miesiącach poddał się i powrócił z Netii z powrotem, do tego operatora o pozycji mocno wiodącej. No i kłopoty techniczne ustały jak ręką ! Cud! Czyli używając branżowego żargonu: W cudowny sposób, na powrót pojawiły się możliwości techniczne. I cóż z tego, skoro ten człowiek jest teraz przedwcześnie posiwiałym pięćdziesięciolatkiem, który chodzi po wsi i cały czas mruczy coś tam do siebie pod nosem, albo rozmawia z kotami..
My zaś – mieszkańcy wsi dostaliśmy czytelny sygnał: „ morda w kubeł frajerzy, i nie świrować bo skończycie tak jak on!” . No cóż, ja tam sygnał odebrałem właściwie i mając do wyboru dobrze działający internet lub działający w sposób (wówczas) nieprzewidywalny, ale za to 80 PLN/mies. tańszy, wybrałem – drogi i działający. Wprawdzie po 24 miesiącach te 80 PLN składa się na wcale pokaźną sumkę 1920 PLN, za co mógłbym kupić świetną drukarkę, dobry rower czy instalację LPG, ale.....
Tak czy inaczej było by dobrze gdyby konkurencja jakaś była. Nawet nie 50/50% ale już 80/20% dało by klientom oddech a operatorów zdyscyplinowało.
Jakaż więc była moja radość, kiedy na środku wsi zatrzymała się mała biała furgonetka z drabinami na dachu, oklejona w dumnie: Netpud. Ha! NET jak NETIA a PUD jak Pudzian! Hurrra!! Pojawiła się fajna konkurencja! - pomyślałem naiwnie...
A było ich dwóch: jeden chudy a drugi grubszy, z perlezką i z wąsikiem. Wyglądał dokładnie tak jak wygląda obecnie znany wszystkim czterdziestolatkom Ron Jeremy. Znany z kaset VHS i ubogich, jednostajnych list dialogowych. Przez to podobieństwo i niebieskie ogrodniczki wydał mi się od razu dwa razy bardziej sympatyczny. Podział pracy był jasny. Szczupły coś tam montował na słupie, a nasz Ron instruował go co i jak. Bezpiecznie - z dołu. Podjechałem do nich i otworzyłem przyciskiem prawe okno auta; Zziuuuuuuuuumtut!
„Panowie są z Netii ?” Wykrzyknąłem. „Ron” obejrzał się, podszedł do mojego auta i bezceremonialnie oparł się łokciami o krawędź drzwi, a że był niewysoki to głowa była już w aucie. Ściśle; wąsy i para ciemnych przenikliwych oczu. Perlezka ciągle pozostawała na zewnątrz. Sekundę później, jego zapach, a był to zapach pranej raz w tygodniu czerwonej flanelowej koszuli w kratę , też był wewnątrz auta.
„Panowie są z Netii” , zapytałem już ciszej, ale ciągle z nadzieja w głosie...
Ha! Ha! Ha! He He Heeeee.. Ron zaśmiał się głośno i dobrodusznie, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał kawał o kozie i kloszardzie. Teraz wnętrze auta wypełnił dodatkowo męski zapach papierosów „Fajrant , harmonizując się doskonale z zapachem jego potu. „Czyli nie jesteście?” Zapytałem nieśmiało. „Będziesz Pan tym skurwysynom płacił jeszcze dziesięć lat, to Panu mówię!!” - wykrzyknął mi prosto w nos.
Machnął ręką na pożegnanie i wrócił do kolegi. A ja powiedziałem krótkie - Acha! Pożegnałem się i pojechałem. Do teraz jednak nie daje mi spokoju pytanie; kogo miał na myśli mówiąc „skurwysyny” ? Jakiś urząd ? Holding ? Kartel? Stowarzyszenie? Fundację ?
No sam nie wiem.... Ale się cieszę. Zostało mi jeszcze tylko 9 lat.
Jakoś zleci...
frycz.pl
We wsi, w której mieszkam był pewien telekomunikacyjny pat. Mianowicie jeden z operatorów ma pozycję bardzo mocną a inni... Innych w zasadzie nie było.
Niczym legendę powtarzamy historię pewnego człowieka, który jako pierwszy przeszedł do innego operatora – do Netii. I po tym przejściu dopiero zaczęły się przejścia. Otóż wskutek słabego przepływu informacji między operatorami, oraz dlatego, że nagłemu pogorszeniu uległy możliwości techniczne, ten zuchwalec mógł cieszyć się internetem szerokopasmowym w każdą środę od godziny 11 do 13.. Zamiast to docenić, cieszyć się tym, zmienić swój system pracy na zmianowy, wykorzystywać urlopy na żądanie, czy wreszcie postarać się o potomka i iść na urlop „tacierzyński” żeby korzystać z netu, ten agresywny niewdzięcznik wykłócał się o dostęp do netu przez równe trzy miesiące! Po trzech miesiącach poddał się i powrócił z Netii z powrotem, do tego operatora o pozycji mocno wiodącej. No i kłopoty techniczne ustały jak ręką ! Cud! Czyli używając branżowego żargonu: W cudowny sposób, na powrót pojawiły się możliwości techniczne. I cóż z tego, skoro ten człowiek jest teraz przedwcześnie posiwiałym pięćdziesięciolatkiem, który chodzi po wsi i cały czas mruczy coś tam do siebie pod nosem, albo rozmawia z kotami..
My zaś – mieszkańcy wsi dostaliśmy czytelny sygnał: „ morda w kubeł frajerzy, i nie świrować bo skończycie tak jak on!” . No cóż, ja tam sygnał odebrałem właściwie i mając do wyboru dobrze działający internet lub działający w sposób (wówczas) nieprzewidywalny, ale za to 80 PLN/mies. tańszy, wybrałem – drogi i działający. Wprawdzie po 24 miesiącach te 80 PLN składa się na wcale pokaźną sumkę 1920 PLN, za co mógłbym kupić świetną drukarkę, dobry rower czy instalację LPG, ale.....
Tak czy inaczej było by dobrze gdyby konkurencja jakaś była. Nawet nie 50/50% ale już 80/20% dało by klientom oddech a operatorów zdyscyplinowało.
Jakaż więc była moja radość, kiedy na środku wsi zatrzymała się mała biała furgonetka z drabinami na dachu, oklejona w dumnie: Netpud. Ha! NET jak NETIA a PUD jak Pudzian! Hurrra!! Pojawiła się fajna konkurencja! - pomyślałem naiwnie...
A było ich dwóch: jeden chudy a drugi grubszy, z perlezką i z wąsikiem. Wyglądał dokładnie tak jak wygląda obecnie znany wszystkim czterdziestolatkom Ron Jeremy. Znany z kaset VHS i ubogich, jednostajnych list dialogowych. Przez to podobieństwo i niebieskie ogrodniczki wydał mi się od razu dwa razy bardziej sympatyczny. Podział pracy był jasny. Szczupły coś tam montował na słupie, a nasz Ron instruował go co i jak. Bezpiecznie - z dołu. Podjechałem do nich i otworzyłem przyciskiem prawe okno auta; Zziuuuuuuuuumtut!
„Panowie są z Netii ?” Wykrzyknąłem. „Ron” obejrzał się, podszedł do mojego auta i bezceremonialnie oparł się łokciami o krawędź drzwi, a że był niewysoki to głowa była już w aucie. Ściśle; wąsy i para ciemnych przenikliwych oczu. Perlezka ciągle pozostawała na zewnątrz. Sekundę później, jego zapach, a był to zapach pranej raz w tygodniu czerwonej flanelowej koszuli w kratę , też był wewnątrz auta.
„Panowie są z Netii” , zapytałem już ciszej, ale ciągle z nadzieja w głosie...
Ha! Ha! Ha! He He Heeeee.. Ron zaśmiał się głośno i dobrodusznie, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał kawał o kozie i kloszardzie. Teraz wnętrze auta wypełnił dodatkowo męski zapach papierosów „Fajrant , harmonizując się doskonale z zapachem jego potu. „Czyli nie jesteście?” Zapytałem nieśmiało. „Będziesz Pan tym skurwysynom płacił jeszcze dziesięć lat, to Panu mówię!!” - wykrzyknął mi prosto w nos.
Machnął ręką na pożegnanie i wrócił do kolegi. A ja powiedziałem krótkie - Acha! Pożegnałem się i pojechałem. Do teraz jednak nie daje mi spokoju pytanie; kogo miał na myśli mówiąc „skurwysyny” ? Jakiś urząd ? Holding ? Kartel? Stowarzyszenie? Fundację ?
No sam nie wiem.... Ale się cieszę. Zostało mi jeszcze tylko 9 lat.
Jakoś zleci...
frycz.pl
piątek, 10 lipca 2009
O ludziach, którzy zapomnieli umrzeć
W mojej wsi, mieszkam już bardzo długo, ale też z długimi przerwami. Jakby zebrać to w całość to może by było to w sumie z pięć, sześć lat. Doskonałym punktem obserwacyjnym jest dla mnie taras z którego mam widok na skrzyżowanie dróg, idących ludzi, domy i samochody. Taras na którym popijam „poranną kawę nad gazety plamą”. Taras na którym czytam w te dni kiedy nie mam zajęć i ten sam na którym rozmyślam wieczorami. Z tarasu wioskę moją widzę życzliwie i z uśmiechem. Dostrzegam zmiany, choć...
Siedziałem na tarasie i czytałem Hrabala. Hrabal, stary barwny człowiek, przyjaciel Havla, bywalec praskich barów, który mieszkał do końca w zwykłym bloku z wielkiej płyty. Taki trochę Szwejk.
Czytałem właśnie jego „Święto Przebiśniegu”. Piękna soczysta emocjonalna proza. W miarę upływających linijek znikał taras, odpływała aromatyczna kawa. Kawa kupiona w Pożegnaniu Z Afryką, Kolumbina +18 Pojawiały się za to postacie.
Ot piękna pani Benikova;
/.../ ta piękna kobieta jest nade mną, że nie widziałem jej nigdy w złym nastroju, że nie widziałem jej nigdy zaniedbanej, nie słyszałem nigdy, żeby przeklinała życie swoje albo innych, nie słyszałem nigdy aby kogoś pomawiała, żeby od czegoś się wymawiała, ba, nie słyszałem nigdy, żeby chciałaby być kimś innym niż sobą, zawsze życzyła sobie tylko tyle, żeby być Panią Benikovą, tą kobietą, którą właśnie jest./.../”
Albo taki Pan Metek? W Panu Metku odnalazłem się w sposób nieco przerażający. Nie przywiązuję uwagi do przedmiotów, nie lubię ich wręcz. Jest tak dlatego, iż mam matrixowo - Platońskie przekonanie, że otaczające mnie przedmioty to tylko linijki programu w mej głowie. Ale gdy już mi się coś już spodoba, gdy już ta linijka programu jest napisana wyjątkowo zgrabnie, już tak coś podejdzie pod rękę, tak przypasuje.. ( a to się zdarza sporadycznie) to od razu kupuję tego dwie sztuki. Na zapas! I tak; na strychu stoją dwie karbonowe wędki a w warsztacie leżą dwaidentyczne mierniki. Pan Metek działał podobnie, tylko 10 razy gorzej. Aż się przestraszyłem! Jako antidotum postanowiłem jedną wędkę i jeden miernik wystawić na Allegro. Ufff. Tak na mnie podziałał opis szaleństwa Pana Metka, któremu wszyscy przecież ulegamy. Czy to kupując trzydziestą parę butów, czy też auto ponad stan. Cyt;
„/.../ pan Metek to w rzeczywistości odważny mężczyzna, który żeby nie musiał myśleć o bezmyślności nie tylko swego ale i każdego życia, to tak jak listowie latem, które na leśnych parcelach litościwie przysłania jego domki i szopy, i bałagan, tak i pan Metek każdym okazyjnym zakupem przysłania widok na samego siebie, spojrzenie w swoją twarz, spojrzenie, które każdego człowieka napawa lękiem i przerażeniem, lecz od niego uciec już się nie da. Ale tak to już chyba musi być...”
Albo taki pan Karol i jego miłość do serwolatki. Do serwolatki czy do sushi, co za różnica? Pan notariusz, który wlókł się „poskrzypując jak stara maszyna, która produkuje buble”.Pan Junek, który żył tylko dlatego, że zapomniał umrzeć.
Wstrząsnął mną dreszcz. Na tarasie zaczęło robić się ciemno i zimno. Hrabal powoli odpłynął. Rozejrzałem się dookoła i zasępiłem. Czyż nie jest tak, że my,
w przeciwieństwie do bohaterów Hrabala, zapatrzeni w nowe auta, równe żywopłoty, niespłacone kredyty kryzys i codzienną rutynę już dawno umarliśmy?
A to tylko dlatego, że zapomnieliśmy żyć......... frycz.pl
Siedziałem na tarasie i czytałem Hrabala. Hrabal, stary barwny człowiek, przyjaciel Havla, bywalec praskich barów, który mieszkał do końca w zwykłym bloku z wielkiej płyty. Taki trochę Szwejk.
Czytałem właśnie jego „Święto Przebiśniegu”. Piękna soczysta emocjonalna proza. W miarę upływających linijek znikał taras, odpływała aromatyczna kawa. Kawa kupiona w Pożegnaniu Z Afryką, Kolumbina +18 Pojawiały się za to postacie.
Ot piękna pani Benikova;
/.../ ta piękna kobieta jest nade mną, że nie widziałem jej nigdy w złym nastroju, że nie widziałem jej nigdy zaniedbanej, nie słyszałem nigdy, żeby przeklinała życie swoje albo innych, nie słyszałem nigdy aby kogoś pomawiała, żeby od czegoś się wymawiała, ba, nie słyszałem nigdy, żeby chciałaby być kimś innym niż sobą, zawsze życzyła sobie tylko tyle, żeby być Panią Benikovą, tą kobietą, którą właśnie jest./.../”
Albo taki Pan Metek? W Panu Metku odnalazłem się w sposób nieco przerażający. Nie przywiązuję uwagi do przedmiotów, nie lubię ich wręcz. Jest tak dlatego, iż mam matrixowo - Platońskie przekonanie, że otaczające mnie przedmioty to tylko linijki programu w mej głowie. Ale gdy już mi się coś już spodoba, gdy już ta linijka programu jest napisana wyjątkowo zgrabnie, już tak coś podejdzie pod rękę, tak przypasuje.. ( a to się zdarza sporadycznie) to od razu kupuję tego dwie sztuki. Na zapas! I tak; na strychu stoją dwie karbonowe wędki a w warsztacie leżą dwaidentyczne mierniki. Pan Metek działał podobnie, tylko 10 razy gorzej. Aż się przestraszyłem! Jako antidotum postanowiłem jedną wędkę i jeden miernik wystawić na Allegro. Ufff. Tak na mnie podziałał opis szaleństwa Pana Metka, któremu wszyscy przecież ulegamy. Czy to kupując trzydziestą parę butów, czy też auto ponad stan. Cyt;
„/.../ pan Metek to w rzeczywistości odważny mężczyzna, który żeby nie musiał myśleć o bezmyślności nie tylko swego ale i każdego życia, to tak jak listowie latem, które na leśnych parcelach litościwie przysłania jego domki i szopy, i bałagan, tak i pan Metek każdym okazyjnym zakupem przysłania widok na samego siebie, spojrzenie w swoją twarz, spojrzenie, które każdego człowieka napawa lękiem i przerażeniem, lecz od niego uciec już się nie da. Ale tak to już chyba musi być...”
Albo taki pan Karol i jego miłość do serwolatki. Do serwolatki czy do sushi, co za różnica? Pan notariusz, który wlókł się „poskrzypując jak stara maszyna, która produkuje buble”.Pan Junek, który żył tylko dlatego, że zapomniał umrzeć.
Wstrząsnął mną dreszcz. Na tarasie zaczęło robić się ciemno i zimno. Hrabal powoli odpłynął. Rozejrzałem się dookoła i zasępiłem. Czyż nie jest tak, że my,
w przeciwieństwie do bohaterów Hrabala, zapatrzeni w nowe auta, równe żywopłoty, niespłacone kredyty kryzys i codzienną rutynę już dawno umarliśmy?
A to tylko dlatego, że zapomnieliśmy żyć......... frycz.pl
czwartek, 9 lipca 2009
Sztuka spadania....

Jechaliśmy fajna grupą ze szkolenia. Terenówka nawijała raźno na koła kolejne kilometry dla animuszu pociągając sobie raz po raz łyka z baku... A pociągała ostro jak góral.. Wtuleni w mruk silnika słuchaliśmy muzy, rozmawialiśmy o wartościach, o ludziach o szkoleniach i o życiu. Wreszcie zeszło na nasze małe dziwactwa. A dziwactwa te były różne. Pewnie tych najważniejszych nie zdemaskowaliśmy. Ot banał. Czy ty drogi czytelniku tez zaczynasz jeść Ptasie Mleczko od obrywania zębami tych tafelek czekolady?
No widzisz! Jakie to urocze! Z Ptasim mleczkiem milki już to nie wychodzi. Jest zbyt ciastowate. No dobrze, a czy Ty też kiedy widzisz żabę to,..... Nieważne..
Samochód mruczał i gorliwie chłeptał paliwo, my słuchaliśmy muzy i opowiadaliśmy urocze pierdołki, Automapa czuwała żebyśmy dojechali o czasie i na miejsce, a CB radio pilnowało żeby podróż kosztowała jak najmniej. Byliśmy taką samobieżną „Kapsułą Szczęścia” jeśli tak można określić paroletnie auto z czterema roześmianymi ludźmi na pokładzie, których napędza dobra kawa, własne towarzystwo i poczucie dobrze wykonanej roboty...
W pewnym momencie zeszło na nasze imiona. Geneza były różna. Na przykład ja mam imię od generała Roberta MacNamara. (foto).
Ten kostyczny sekretarz obrony USA (własnie umarł) był ikoną lat 70' Był bezrefleksyjnym wojownikiem i – co mnie szczególnie cieszy – był antykomunistą! Nawet w pewnym czasie nasiliło się to u niego do tego stopnia, że "widział" sowieckie czołgi wjeżdżające do Waszyngtonu! No i na jego cześć mam na imię Robert!
Fajnie co nie? Jadący z nami kolega powiedział że to przecież niemożliwe żeby sowieckie czołgi były na przedmieściach Waszyngtonu. No bo jak? Otóż tak – nabrałem powietrza w płuca, i wyjaśniłem– Rosjanie jako jedyni na świecie opanowali zrzucanie czołgów (transporterów, ciężarówek) Z samolotów. Czołg wylatuje swobodnie, i otwiera się mały spadochron. Mały uruchamia trzy ogromne, ale to i tak mało, więc 200 mtr. nad ziemią uruchamiają się trzy silniki rakietowe które wyhamowują cały zestaw. I tak 50 tonowy czołg dotyka ziemię miękko jak motylek...
Ojejku!! Jęknęła siedząca obok koleżanka. Skrzywiła się i posmutniała.
O co chodzi?
Wiesz, pomyślałam ilu młodych żołnierzy musiało zginąć zanim Rosjanie dopracowali ten system..
I nagle w aucie zrobiło się jakoś zimno. Jechaliśmy w posępnym milczeniu, a ja tylko myślałem ile to spadochronów się nie otworzyło? Ile z nich otworzyło się za późno a ile się zaplątało? Ile silników rakietowych nie zadziałało a ile zadziałało za wcześnie i czołg znów zaczął przyspieszać ku śmierci. Słowem – ilu z nich musiało umrzeć, mieć połamane kręgosłupy i kończyny. Ilu młodych ludzi „popsuli” na każde 100 czołgów które z sukcesem wylądowało? Ile czołgów niecelnie spadło w toń jezior i rzek – plum! A ile roztrzaskało się o beton lotniska? Pewnie nigdy się tego nie dowiemy, ale jak sobie przypominamy tragedię „Kurska” i ich stosunek do ludzi, to pewnie ze 30% Wydaje się to dużo, ale skoro przeciętny „czas życia” czołgu na współczesnym polu walki wynosi 8 minut, to czy to dużo?
Uświadomiliśmy sobie nagle że jesteśmy nieprzyzwoicie szczęśliwymi ludźmi. A żołnierze? Taki ich los. Pięknie pokazuje to film Tomka Bagińskiego „sztuka spadania”. Los marny, ale czyż wielu z nich nie dostępuje przywileju bezkarnego zabijania. To dopiero jest adrenalinka!
Próbowaliśmy powrócić do dawnej atmosfery, ale już się nie dało. Mnie cały czas nurtowało co czuli by „Czterej pancerni” zrzuceni w swym czołgu z Pałacu Kultury i Nauki?
No i najważniejsze, co z Szarikiem?
frycz.pl
środa, 8 lipca 2009
Inwazja zachłannej ciemnoty...
Było spokojne popołudnie. Na sklepowym parkingu wysłałem SMS z numerem paragonu, do sieci hipermarketów. Do wygrania była/jest wycieczka do Paryża. Paryż! Sieć , która „ceni jakość” grzecznie mi podziękowała zapewniając, że los będzie uwzględniony. Uśmiechnąłem się i pomyślałem o szczęściu, losie i Paryżu. Wszystko odbyło się prosto, elegancko i na temat!
Niestety, pech chciał, że chwilę później postanowiłem wygrać samochód w konkursie jednej z sieci komórkowych. Paryż i nowe auto – będzie piękna para. Chciałem go wygrać zresztą nie dla siebie. Postanowiłem, ze „jak by co” to dam go tacie . Jeździ bezawaryjnie Fiatem, no to będzie miał wydatki :)) Wysłałem więc SMS za bodajże 4 złote netto, czyli 4,88 brutto i czekam na losowanie auta marki XXX.
Sieć podziękowała za uczestnictwo i już. Najgorsze, miało dopiero nadejść.....
Po jakimś czasie otrzymałem SMS-a żebym nadesłał swoje imię (!?!) bo jakaś bodajże Ania kompletuje jakąś listę. Oczywiście wszystko było bardzo ładnie ubrane w słowa. Zignorowałem tego SMS-a, i jednocześnie całą te loterię mrucząc złowrogo zza kierownicy: „Spier***cie psie syny! Już ja was znam. Ania kompletuje dokumenty - psia krew! Siedzi trzech informatyków i wypuszcza dziesiątki tysięcy SMS -ów do łatwowiernych. Treść uprzednio przygotowana przez agencję reklamową, a emisja według ustalonego harmonogramu”
I już bym zapomniał o całej sprawie, aż tu nagle kolejny SMS: Wyślij SMS o treści XXX żeby mieć wielkie szanse na wygraną! Co tam się dzieje pomyślałem! Co to w ogóle jest! Już raz wysłałem i teraz spokojnie czekam. Pewnie za miesiąc w Gazecie Wyborczej ukaże się całostronicowe ogłoszenie kto wygrał auto, tak to jak to chociażby zrobił Shell, lub tak jak było z mercedesami na Orlenie. Otóż pewnego dnia, wchodząc do swojego ulubionego Orlenu na ul. Lazurowej zobaczyłem obrazek w ramce, a na nim uśmiechniętego starszego Pana obok nowego Mercedesa i podpis: „na tej stacji nasz Klient wygrał Mercedesa” Pytam więc kumpla czy to ściema. W żadnym razie odparł, ten gość tankuje tu raz na tydzień, i po prostu miał szczęście! No i tego właśnie oczekiwałem – szczęścia.
Zadzwoniłem do znajomego i pytam o co chodzi? Odparł: „to proste, w Lidlu uczestniczysz w loterii, a to z samochodami to widocznie jakaś gra... „ na moje pytanie – jak długo będą mnie jeszcze napierdalać tymi SMS-ami odparł :pewnie tak długo aż im się trzykrotnie zwróci kasa za te auta ! Noo.... To mogiła pomyślałem...
Jakiś czas była błoga cisza aż tu znowu zaatakowali: ”czekamy na SMS-a aby przyznać Ci ileś tam losów. Wyślij SMS-a pod numer....” Po cholerę mi Wasze losy! Won! A już następnego dnia: Nie zasypiaj bo może dostaniesz samochód! Wyśllij SMS..... Później to nawet zaczęli mnie trochę straszyć przed godziną dwudziestą: „ PONOWNIE prosimy o wysłanie SMS....” Jak jakiś urząd albo windykator! W pewnej chwili puściły mi nerwy i chciałem napisać SMS o treści niemiłej, ale pohamowałem się. Przecież im o to chodzi. O 4,88 PLN brutto, czyli 4 PLN netto. I tylko o to.

I nie było żadnej prostej możliwości aby wyłączyć ten gówniany spam np. wysłać SMS o treści „NIE” pod jakiś bezpłatny numer.
Tych chorych SMS- ów naliczyłem kilkanaście!! Wszystkie o treści rodem z gazetek reklamowych sprzed 15 lat typu: „Ta wycieczka na Karaiby jest Twoja! Zamów tylko czajnik bezprzewodowy za 199 PLN i jedź! Poczułem jakiś niesmak. I nie chodzi o auto. Pewnie jacyś ludzie je wygrali i są zadowoleni. Pewnie niektórzy z nich - za pierwszym razem. Idea takiej loterii sama w sobie też jest znakomita. Natomiast sposób w jaki to zrobiono – był doprawdy żenujący. Sieć do tej pory oceniałem jako najlepszą i najuczciwszą na rynku, a nawet tydzień temu przeszedłem do niej z kolejnym telefonem z innej sieci.
A tu taki kwas...
Według mnie może to wskazywać na dwie sytuacje:
1) W kierownictwie firmy doszło do głosu nowe rozdanie. Menażeży dla których ważne są tylko piniendze. Za dwa lata i tak bedom pracowały gdzie indziej, w chipsach dajmy na to, to co im zależy narobić smrodu, a słupki w raporcie bedom? No bedom! Pani kerowniczka pochwali! Pochwali! Renke poda może...
2) Albo wersja druga; Menażeży ocenili, że grupa docelowa - czyli ja - to jakaś zachłanna bezrefleksyjna ciemnota.
A może i jedno i drugie? Wszak każdy sądzi po sobie...
frycz.pl
Niestety, pech chciał, że chwilę później postanowiłem wygrać samochód w konkursie jednej z sieci komórkowych. Paryż i nowe auto – będzie piękna para. Chciałem go wygrać zresztą nie dla siebie. Postanowiłem, ze „jak by co” to dam go tacie . Jeździ bezawaryjnie Fiatem, no to będzie miał wydatki :)) Wysłałem więc SMS za bodajże 4 złote netto, czyli 4,88 brutto i czekam na losowanie auta marki XXX.
Sieć podziękowała za uczestnictwo i już. Najgorsze, miało dopiero nadejść.....
Po jakimś czasie otrzymałem SMS-a żebym nadesłał swoje imię (!?!) bo jakaś bodajże Ania kompletuje jakąś listę. Oczywiście wszystko było bardzo ładnie ubrane w słowa. Zignorowałem tego SMS-a, i jednocześnie całą te loterię mrucząc złowrogo zza kierownicy: „Spier***cie psie syny! Już ja was znam. Ania kompletuje dokumenty - psia krew! Siedzi trzech informatyków i wypuszcza dziesiątki tysięcy SMS -ów do łatwowiernych. Treść uprzednio przygotowana przez agencję reklamową, a emisja według ustalonego harmonogramu”
I już bym zapomniał o całej sprawie, aż tu nagle kolejny SMS: Wyślij SMS o treści XXX żeby mieć wielkie szanse na wygraną! Co tam się dzieje pomyślałem! Co to w ogóle jest! Już raz wysłałem i teraz spokojnie czekam. Pewnie za miesiąc w Gazecie Wyborczej ukaże się całostronicowe ogłoszenie kto wygrał auto, tak to jak to chociażby zrobił Shell, lub tak jak było z mercedesami na Orlenie. Otóż pewnego dnia, wchodząc do swojego ulubionego Orlenu na ul. Lazurowej zobaczyłem obrazek w ramce, a na nim uśmiechniętego starszego Pana obok nowego Mercedesa i podpis: „na tej stacji nasz Klient wygrał Mercedesa” Pytam więc kumpla czy to ściema. W żadnym razie odparł, ten gość tankuje tu raz na tydzień, i po prostu miał szczęście! No i tego właśnie oczekiwałem – szczęścia.
Zadzwoniłem do znajomego i pytam o co chodzi? Odparł: „to proste, w Lidlu uczestniczysz w loterii, a to z samochodami to widocznie jakaś gra... „ na moje pytanie – jak długo będą mnie jeszcze napierdalać tymi SMS-ami odparł :pewnie tak długo aż im się trzykrotnie zwróci kasa za te auta ! Noo.... To mogiła pomyślałem...
Jakiś czas była błoga cisza aż tu znowu zaatakowali: ”czekamy na SMS-a aby przyznać Ci ileś tam losów. Wyślij SMS-a pod numer....” Po cholerę mi Wasze losy! Won! A już następnego dnia: Nie zasypiaj bo może dostaniesz samochód! Wyśllij SMS..... Później to nawet zaczęli mnie trochę straszyć przed godziną dwudziestą: „ PONOWNIE prosimy o wysłanie SMS....” Jak jakiś urząd albo windykator! W pewnej chwili puściły mi nerwy i chciałem napisać SMS o treści niemiłej, ale pohamowałem się. Przecież im o to chodzi. O 4,88 PLN brutto, czyli 4 PLN netto. I tylko o to.
I nie było żadnej prostej możliwości aby wyłączyć ten gówniany spam np. wysłać SMS o treści „NIE” pod jakiś bezpłatny numer.
Tych chorych SMS- ów naliczyłem kilkanaście!! Wszystkie o treści rodem z gazetek reklamowych sprzed 15 lat typu: „Ta wycieczka na Karaiby jest Twoja! Zamów tylko czajnik bezprzewodowy za 199 PLN i jedź! Poczułem jakiś niesmak. I nie chodzi o auto. Pewnie jacyś ludzie je wygrali i są zadowoleni. Pewnie niektórzy z nich - za pierwszym razem. Idea takiej loterii sama w sobie też jest znakomita. Natomiast sposób w jaki to zrobiono – był doprawdy żenujący. Sieć do tej pory oceniałem jako najlepszą i najuczciwszą na rynku, a nawet tydzień temu przeszedłem do niej z kolejnym telefonem z innej sieci.
A tu taki kwas...
Według mnie może to wskazywać na dwie sytuacje:
1) W kierownictwie firmy doszło do głosu nowe rozdanie. Menażeży dla których ważne są tylko piniendze. Za dwa lata i tak bedom pracowały gdzie indziej, w chipsach dajmy na to, to co im zależy narobić smrodu, a słupki w raporcie bedom? No bedom! Pani kerowniczka pochwali! Pochwali! Renke poda może...
2) Albo wersja druga; Menażeży ocenili, że grupa docelowa - czyli ja - to jakaś zachłanna bezrefleksyjna ciemnota.
A może i jedno i drugie? Wszak każdy sądzi po sobie...
frycz.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)