niedziela, 30 sierpnia 2009

Ludzie, którzy posiedli moc

Ludzie, którzy posiedli moc..

Wśród ludzi można wyróżnić takich bardziej przeciętnych, oraz takich którzy posiedli jakąś moc. Ci – umownie - „przeciętni” są niczym biały Opel Corsa z silnikiem 1,2. bez klimy i ABS. Są, płacą podatki, żyją, ale nikt ich zdjęć nie wiesza sobie nad łóżkiem. No bo żaden szesnastolatek nie myśli, „jak zacznę już dobrze zarabiać to kupię Opla Corsa 1,2 i będę podróżował po europie. Albo wystartuję w rajdach.” W przeciwieństwie do Renalult Megane, Opel Corsa 1,2 w kolorze białym nie budzi emocji estetycznych, ani żadnych innych. On po prostu jest...

Ci którzy posiedli moc też są różni. Ot znam kogoś, z natury bardzo dobrego, kto posiadł intuicyjną moc wbijania innym szpilek w serce. Tą szpilką może być list, częściej mail (zgodnie z duchem czasu), albo jakieś słowo, lub spojrzenie. Po takim „ukłuciu” nad ludźmi nadwrażliwymi, a takich nie brakuje, zamyka się niebo a bzy tracą swój zapach na wiele tygodni.
Znam też kogoś kto posiadł wypracowaną latami treningu moc wypełniania przestrzeni, ścian, podłóg, ludzi i powietrza swym chorym neurotyzmem. Jest jak transformator energetyczny, który złowrogo buczy i nie wiadomo kiedy zaiskrzy i kiedy eksploduje. Kiedy tak buczy ze ścian odpada tynk. On sobie buczy a z ludzi wokół opada entuzjazm i chęć do działania.... Chęć do życia.
Ale żeby nie było, że moce są tylko ciemne, a ich energie mroczne.
Znam kogoś kto posiadł moc inspirowania. Po spotkaniu z nim zapalam się do nowych pomysłów i koncepcji albo siedzę 4 tygodnie na YouTube i wyszukuję tematyczne filmy. Słowem, moc może być różna. Bierze się z takiego a nie innego wychowania lub braku wychowania. Bierze się z Karmy i przeznaczenia.

A czemu o tym piszę? Bo dziś na spacerze przypomniała mi się moja Babcia. Była właścicielka Majątku Ziemskiego Góraj, osoba harda i pogodna. Było to wiele lat temu.

Babcia miała 75 lat, i przewracając się złamała sobie główkę kości udowej. Pojechała do szpitala, a jako żona lekarza była traktowana z pewną estymą.
Szpital – jeszcze komunistyczny – wyglądał jak połączenie prowincjonalnej ubojni z zakładem psychiatrycznym. Wszędzie brud, smród i szczypiący w oczy zapach lizolu. A był to czas, kiedy na amerykańskich filmach lekarze w sterylnych fartuchach ganiali z pagerami, a koło łóżek ich pacjentów stały aparaty, które robiły Pim! Pim! Pim!
Już na sam widok tego warszawskiego szpitala, zdrowy i silny mężczyzna – taki w stylu bohaterów powieści Jacka Londona - umierał po tygodniu, a jeśli nawet nie umarł to żył dalej – z żółtaczką typu B, której tam się niechybnie nabawił.
Chirurg powiedział Babci co i jak, no i to, że są dwie endoprotezy – tańsza ceramiczna, która wystarczy na co najmniej 8 lat i molibdenowa – dużo droższa , która wystarczy na całe długie życie. No ale z racji wieku (75) Babci założą tę tańszą. Czyli ceramiczną.




1939 góra. ok. 1986 poniżej.




Do tej pory pamiętam minę lekarza, kiedy Babcia zapytała go;

Czy Pan jest idiotą?
To znaczy że będzie mnie Pan co 8 lat kroił żeby wymienić mi to coś w biodrze?
To jakiś absurd!
Po czym skierowała się do mnie i powiedziała;
Jak widzisz wnusiu, teraz studia może skończyć naprawdę każdy z ulicy...
Awantura była straszliwa, a skończyła się tym, że Babcia powiedziała jaką endoprotezę chce, i..... sama zapłaciła za swoją operację.


Po trzech dniach od operacji (po trzech dniach!!) odwiedziłem Babcię w jej mieszkanku. Spodziewałem się znaleźć jęczącą staruszkę w przepoconych betach. A dodam, że cały dzień jeździłem po Warszawie i i szukałem dla niej specjalnych uchwytów dla ludzi niepełnosprawnych. Uchwytów do łazienki i pod prysznic, które montuje się na ścianach.
Babcia zaś przyjęła mnie w idealnie czystym mieszkaniu. Ubrana była w brązową garsonkę i skromną bursztynową biżuterię. Kiedy wszedłem wstała (!) podpierając się drżącą z wysiłku ręką o stół zapytała; „Witaj! Jak się cieszę, że przyjechałeś. Zrobić ci pysznej kawki? Ty tak lubisz kawkę..”
Osłupiałem, bo wtedy właśnie, w momencie olśnienia, zrozumiałem co cechuje takich pełnokrwistych ludzi. Babcia posiadła bowiem moc. Moc życia!
Babcia żyła jeszcze wiele wiele lat, podróżując, i ciesząc się życiem. Czasem tylko, zimą, nosiła elegancką laseczkę. Urocze było kiedy to siadała na wysokim barowym stołku w pizzerii pełnej młodych ludzi i mówiła np. „O! Pizza Neapolitana! Nigdy takiej nie jadłam, musimy jej spróbować! No i kawę dla wnusia, bo to mój wnuk, przystojny prawda? No a dla mnie proszę pyszną Coca Colę”



Babcia zgasła tak jak żyła. Pewnego dnia powiedziała po prostu: „Kochani, jestem już znużona tym życiem”. Nikt nie traktował tego na poważnie. Dla nas była wieczna. Babcia posprzątała swój pokój i poszła do szpitala na proste badania.
Byłem przy niej, ale ona już myślała o swojej kolejnej podróży.

Po dwóch dniach, w pełni świadoma, spokojnie odeszła...





frycz.pl

piątek, 28 sierpnia 2009

Notka -Trzpiotka; Ludzie samotni śpią w skrzypiących łóżkach.

Ostatnio nie stać mnie na porządny urlop. Czas przetykany jest pracą, szkoleniami i spotkaniami, na tyle ważnymi, że nie mogę i nie chcę machnąć na nie ręką, ale też na tyle rozwlekłymi, że z całego tygodnia było by to może dwa dni przepracowane solidnie od 8 do 21... No ale cóż...

A że lipiec piękny, to przeplatam go spontanicznymi wypadami na motocyklu. W drogę biorę podstawowy zestaw motocyklisty, czyli podstawowe, niezbędne w życiu sprawy takie jak zapasowa bielizna, trochę gotówki, świeca zapłonowa (to przez sentyment, bo w moim motocyklu nic się nie psuje), Rosyjska piersiówka z nalewką o absurdalnej jak na piersiówkę pojemności 0,8 litra! Ponadto niezbędnik czyli tzw. multitool, wodę mineralną oraz żarówkę H4 Phillips X-Treme Power +80%. Według mnie ta właśnie żarówka daje najładniejsze światło. Nie tak żółte jak w starym Polonezie, i nie nieprzyjemnie niebieskie, tylko właśnie przyjemnie białe. To ważne bo w na motocyklu oczy męczą się szczególnie szybko.

No ale ja nie o żarówkach, tylko o ludziach. W czasie tych peregrynacji odwiedziłem troje ludzi – tak się składa – samotnych. Samotnego naukowca w jego nowym mieszkaniu, samotną Panią Menadżer z córkami i inną Panią Menadżer - z kotem.
Jak na razie - jednym.

Wszyscy troje przeraźliwie samotni, wszyscy spragnieni seksu, wszyscy troje w schyłkowym okresie swej biologicznej płodności.

Niby o tym nie mówią, niby unikają tematu, pytają o szkolenia, o motor, o prasę techniczną i o kryzys... Ale kiedy już obgadamy wszystkie możliwe tematy, a nawet ten, że podobno Prezydent Obama nie jest człowiekiem, tylko ,podobno, jest androidem którego wyprodukowali republikanie i podstawili demokratom. I on nie może przyjechać na Westerplatte bo w polskiej sieci jest 220 V a w amerykańskiej 110 V i Obama by się spalił, no chyba, że ma specjalną przejściówkę. Ale czy ma?

Więc nawet jak już schodzimy na absurdy, to zawsze na końcu z gardeł tych ludzi wydobywa się jęk samotności.
"A że faceci/kobitki to dranie... A że teraz nie ma fajnych ludzi, i tak w koło..."

Niestety jestem człowiekiem, który nader często myli bezpośredniość z nietaktem , a ciekawość zlewa mi się w jedną całość z wścibstwem. Więc bez zachamowań spenetrowałem wnikliwie ich mieszkania i zauważyłem jedna wspólną rzecz, wspólną dla tych trzech samotnych osób:

Ich sypialnie są przerażająco aseksualne

i wyprane z jakiejkolwiek magii..




Pan naukowiec;
ma w sypialni dwa (sic!!) telewizory kineskopowe, jeden duży a drugi mały. Teraz to załatwia funkcja PIP (Picture In Picture), a dwa telewizory – jeden na drugim - to taki PIP dla Red Neków. Co tam jeszcze? Ano, szafa, szafka, wideo VHS (sic!!) po co? Nie wiem i nie chcę wiedzieć, mocne energooszczędne oświetlenie u sufitu, żaluzje w oknach i lampka nocna, którą aby wyłączyć – trzeba wstać. Słowem – biuro z lat 90 w trakcie chaotycznej przeprowadzki. Jest jeszcze jeden intymny detal – latarka. Aha! No i łóżko, skrzypiące, niewygodne wciśnięte w kąt, tak, żeby było wygodnie oglądać nocami TV.



Pani Menedżer z kotem;
podłogę swej sypialni wykorzystuje do suszenia ziół i kwiatów rozłożonych cienkimi warstwami na szarym papierze. Wszystko to pachnie ziołowo , ale w nadmiarze – nieprzyjemnie. Ponadto miałem wrażenie że zsikał się w te zioła kot. Całości dopełniało łóżko z Ikea, które nieprzyjemnie skrzypiało, kiedy to tylko nieśmiało przysiadłem na jego lichej krawędzi, a dalej były jeszcze kartony z meblami z IKEA (ale jeszcze nie zmontowanymi, nie ma kto skręcić, a kot za głupi..) lampka nocna – taka z białym mocnym halogenowym światłem – jak to powiedziała gospodyni – świetna do czytania! Ponadto trochę książek i mrugający czerwonymi cyferkami radiobudzik...



Pani Menadżer z Córkami;
miała w sypialni ścianę zawaloną kartonami z rzeczami dziewczynek – do oddania biednym, Telewizor obrócony kineskopem do ściany - dla brata, jak tylko przyjedzie jesienią do Warszawy, deskę do prasowania + żelazko + rozstawioną suszarkę i wielki wygodny materac. No tu chociaż wiadomo skąd te dziewczynki się wzięły :))



Słowem, wszyscy troje pomimo werbalnych zapewnień o potrzebie miłości, partnera, seksu, bliskości i odważnego fellatio, zamiast sypialni - buduaru,mieli zakurzone graciarnie z funkcją spania, niczym budka zapyziałego ciecia w zakładzie przemysłowym.




Nie było tam bowiem łóżka, wielkiego i wygodnego i nieskrzypiącego. Albo kilku materacy rozrzuconych na podłodze. Nie było też kadzidełek i olejków, ani dobrego radia na CD z pilotem pod ręką z którego snuł by się Barry White. Ani też nie było takiego udogodnienia jak włącznik światła regulowany tym samym pilotem od radia, ani szafki ze świeżymi ręcznikami do wycierania spoconych ciał... Ani lampki z dyskretnym miękkim złoto/czerwonym światłem wydobywającym z ciała kobiety nowe znaczenia. Nie pachniało tam intymnością...



Tak to jest. Ci ludzie są samotni z wyboru, a jęczą – bo tak wypada. I śpią w tych swoich graciarniach, przed telewizorem na swych skrzypiących łózkach zasłuchani w stąpanie kota po stole, nie zakładają nawet, że ktoś może się pojawić. Ktoś kto dobrej, namiętnej nocy zechce rano wypić filiżankę dobrej kawy z ekspresu i ktoś kto zapomniał szczoteczki do zębów...





Cóż, życie jest sztuką wyboru...

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Wykastrowany Maciek, jego demon, i dawno już zapomniany słoik po dżemie.

Było to lat temu dziesięć. Wspólnie postanowiliśmy w sobotnie słoneczne popołudnie pojechać na poligon w Sulejówku. Było bowiem takie niepisane prawo, ze wprawdzie tam nie wolno w dni powszednie się kręcić, ale w soboty wojsko nie ćwiczy – to wtedy wolno. I roiło się tam wtedy od grzybiarzy i turystów. Wsiedliśmy więc w swoje auta terenowe i pojechaliśmy: Ja –czyli Robert, Paweł i Maciek o posturze brodatego harcerza. Trzech kumpli, jeszcze nie przyjaciół, ale już kumpli połączonych pasją do militariów, krótkofalówek i samochodów terenowych. Wszyscy byliśmy już po trzydziestce, ale jeszcze w tym wieku, że człowiek ma wrażenie że jest dziesięć laty młodszy. Ganialiśmy po pustym poligonie Ja – czyli Robert Ładą Nivą, Paweł nieco zardzewiałym Suzuki i Maciek UAZ-em. Było piękne sierpniowe popołudnie. Ganialiśmy po wydmach jak szczeniaki i omawialiśmy ślady po ćwiczeniach. Najwięcej wiedzy militarnej miał Maciek a ja z Pawłem chłonęliśmy jego wiedzę.

Chłopaki! Chłopaki! Chodźcie tutaj! Stałem na wzgórku a przed nami na postumencie stała pogięta perforowana blacha. Zobaczcie – krzyczałem podniecony – do tej blachy strzelają z haubicy! Maciek sprostował że nie z haubicy tylko z armaty. No i teraz wiem czym się różni armata od haubicy.

Pobiegliśmy dalej, i dalej a Maciek zrobił nam ciekawy wykład na temat rdzeni uranowych (tych które Amerykanie stosują w Iraku). Nie wiedziałem że człowieka w mundurze ze słuchawkami na uszach, w butach można wyssać przez otwór o średnicy 3 cm. No bo jak?
O rany! No jak to jak. A wiadro keczupu przelejesz przez taki otwór? No pewnie, no widzisz, tak! Czyli implozja rozrywa ludzi na taką pastę i wysysa załogę przez otwór. Cierpliwie i z pewną nutką dydaktyzmu tłumaczył nam Maciek. Okazało się że Paweł, ma w aucie pizzę sprzed wczoraj a ja butelkę wody mineralnej. Paweł zrobił nam wykład o pojazdach gąsienicowych, a ja popisałem się przed chłopakami wiedzą na temat radiowych systemów łączności wojskowej z tzw. rozproszonym widmem. Spędziliśmy na wydmach wspaniałe popołudnie.

Po trzech godzinach wróciliśmy z Sulejówka do Warszawy. Z tym, że ja z Pawłem postanowiliśmy obejrzeć jeszcze na VHS jego film o amerykańskim transporterze Oshkosh.. No niesamowita maszyna. Łamie się w pół , ale nie tak jak łamie się Tarpan Honker pociągnięty od niechcenia serią z AK47 – czyli na dwa kawałki pełne trupów.



Oshkosh jest tak skonstruowany, „fabrycznie” żeby być sprawniejszy w terenie. Wiadomo -Ameryka!

Wtem zadzwonił telefon. Stacjonarny. Zadzwoniła dziewczyna Maćka. Powiedziała nam, że mamy na Maćka zły wpływ, i Maciek nie będzie się z nami już więcej spotykał!
Ja osłupiałem bo było dla mnie oczywiste, że to taki żart. Paweł mnie uciszył i ściszył telewizor. Zaczął z nią rozmawiać a ona swoje, że: Maciek powinien spędzać czas z nią, że my na niego mamy zły wpływ.
Zły wpływ (!) Spędziliśmy czas tak grzecznie i przykładnie że aż dziw. Nie pojechaliśmy na walki psów na farmę pod Nieporętem. Nie szlajaliśmy się po szemranych miejscach tylko przykładnie niczym harcerze urządziliśmy sobie prelekcję w terenie przy wodzie mineralnej (sic!) i pizzy. Stwierdziliśmy z Pawłem że ona zwariowała, i dalsza rozmowa nie ma sensu. Zakończyłem więc twardo: Idź się wyśpij kobieto a jak Maciek nie chce się z nami spotykać to niech sam zadzwoni i nam to powie. I wtedy usłyszałem jak ona mówi do niego „powiedz im ty!” i Maciek wydukał do słuchawki: „ NO_TAK_JA_NIE_BĘDĘ_JUŻ_SIĘ_Z_WAMI_SPOTYKAŁ..”

Usiadłem z Pawłem i już nic tego dnia nas nie bawiło. Ani transporter, ani słoneczny dzień, ani nic.

Z Maćkiem już faktycznie się nigdy się nie spotkałem. Ale czasami, tak raz na rok, ot na przykład dzisiaj wieczorem przypomina mi się ten dzień. Myślę o tym czy oni ciągle są razem. Czy są szczęśliwi. Czy mają dzieci. Czy kupił sobie to auto o którym tyle rozmyślał. Myślę też o tym jak on widzi teraz tę całą sytuację. Ot takie wieczorne zastanawianie się. A najbardziej ciekawi mnie gdzie trzyma swoje Cojones. To znaczy wiem gdzie je trzyma; w słoiku po dżemie, a słoik oddał swojej dziewczynie w dożywotni depozyt, pięknego sierpniowego dnia 1989 roku. Ciekawe tylko, czy po tylu latach jeszcze się zastanawia gdzie jest ten słoik, i co można by zrobić z jego zmurszałą już dziś zawartością...
Tak hipotetycznie oczywiście....

Ot takie przemyślenia współczującego samca...

Kościół, czterech wiernych i cmentarz nieopodal....

Podczas jednej z podróży służbowych zatrzymałem się przy małym kościółku, aby skupić myśli i jeśli to można tak nazwać – odpocząć duchowo. Dobre kościoły mają to do siebie, że maja w sobie dobrą energię. Kościół był mały, kameralny wręcz, z położonym obok zadbanym cmentarzem. A wszystko to pięknie prześwietlone słońcem i przewiane letnim wiatrem.

Tak się złożyło, że za chwilę miała rozpocząć się msza. Ucieszyłem się i postanowiłem zostać. W międzyczasie zwróciłem uwagę, że na starej mozaice podłogi było wiele błędów w doborze wzorów i kolorów mozaiki. Ciekawe czy to z wysiłku, z nieuwagi, z braku umiejętności czy z pośpiechu? A może ze złości? Kto wie?



W kościele poza mną były 3 osoby. Z ich zachowania wywnioskowałem że wszyscy się dobrze znają, a nawet lubią. Zaczęła się msza.

Po mszy wszyscy rozeszliśmy się. Zwróciłem uwagę na to, że na organach grało entuzjastyczne rodzeństwo.
Ale dopiero jak już jechałem autem w kierunku Warszawy, uświadomiłem sobie, że poza liturgią, i tym co wynika z obrzędu, ksiądz nie powiedział do nas „od siebie” ani jednego słowa! Ani tak naprawdę się nie przywitał, ani razu się nie uśmiechnął, ani też na koniec się nie pożegnał. Ot pojawił się, odprawił mszę i bez słowa zniknął w czeluściach zakrystii. Ja rozumiem, że mógł mieć gorszy dzień. Ale nie mówimy tu o nawiedzonych kazaniach podczas których wierni rozmawiają z Bogiem, nawracają się, lub widząc swoje grzechy zaczynają szlochać. Mówiimy tylko o podstawowych standardach komunikacji międzyludzkiej...

A swoją drogą, ciekawe co by było, gdybym ja tak prowadził szkolenia jak ten ksiądz prowadzi msze?
Ot, wchodził bym bez słowa na salę i bez powitania zaczynał bym np. tak: „tematem szkolenia jest analiza dysonansu po zakupowego wśród Klientów indywidualnych i instytucjonalnych”
Mówił bym przez godzinę, jednostajnym, niemodulowanym głosem w sposób absolutnie niespersonalizowany, a po skończeniu tego – pożal się Boże – szkolenia, bez jednego słowa wychodził bym z sali.

Co by to wtedy było?!

Wiem co by było!

Było by tak, że też miał bym na swoich szkoleniach 4 osoby (w tym jedną trochę z przypadku) o średniej wieku uczestników szkolenia – tak na oko 65 lat....



I tu nie chodzi o jakieś niestosowne porównania. Mnie po prostu zrobiło się bardzo bardzo smutno, bo zrozumiałem że kościół instytucjonalny (a nie ten w naszych sercach) jest taką starą, bardzo, bardzo starą "firmą", prowadzoną przez starych wiekowo, bardzo samotnych mężczyzn.
I ta "firma" ma coraz mniejsze szanse trafić w potrzeby współczesnego „rynku” ludzi młodych, poszukujących, inteligentnych i zbuntowanych, jednakowoż zawsze ludzi o wysokich potrzebach komunikacyjnych. I kilka pieknych pielgrzymek tu niewiele zmieni. Pielgrzymki są niejako "od święta" a skryty, odarty z jakiejkolwiek bezpośredniości styl komunikacji jest na codzień.


To mniej więcej tak, jakbym teraz A.D. 2009 w miasteczku akademickim w którym każdy ma iPoda założył sklepik z kasetami magnetofonowymi....
No i oczywiście wyrzekał bym, że te MP3 to jak nic, wymysł szatana jest...

Wietnam, Czeczenia i te ooczy...

Wietnam. W miarę rozwoju techniki wojennej zmienia się sposób prowadzenia wojny. Wojny czyli radykalnego modelu prowadzenia biznesu w ponadnarodowej skali. Kiedyś, ot choćby w Wietnamie amerykanie potrzebowali świeżego ludzkiego mięsa do obsługi karabinka M16, radiostacji Motorola i samolotów. Nie mogąc płacić kasy wprost, wymyślano ideologie i werbowano biednych ludzi, o których było wiadomo, że się nie zbuntują. Wszak walczono z komunizmem! Niesiono wolność! Amerykański styl życia!

Do propagandowej hucpy potrzebni byli dziennikarze, których w Wietnamie było mnóstwo i dzięki ich pracy oraz zebranym materiałom powstały takie arcydzieła jak„Ramba” (Rambo1, Rambo2, Rambo3) Cienka czerwona linia, Pluton, Czas Apokalipsy, Łowca Jeleni, Urodzony 4 lipca, Good Morning Vietnam, Hamburger Hill, Forest Gump, Byliśmy żołnierzami, Full Metal Jacket, Pomiędzy niebem a ziemią, czy gówniany filmOfiary Wojny.

Jak widać powstało tego sporo. Wypróbowano nowe techniki walki i ostatecznie dopracowano niepewną do tej pory technologię bomb kasetonowych. Teraz można taką bombą, która służy w obleśnym wojskowym nazewnictwie do: „Likwidacji rozproszonej siły żywej nieprzyjaciela”, oczyścić tanio spory teren... Pomimo zakazu wszyscy używają tych bomb do dziś, a to wszystko – dzięki Wietnamowi.



Wojna w Iraku była wojną przełomu. Jeszcze wpuszczono tam dziennikarzy, (chociażby kontrowersyjnego Michaela Moore'a, który tak dosadnie uchwycił moment w którym w młodych chłopcach wysłanych na wojnę umiera dusza.) Ale dopuszczono dziennikarzy już w ograniczonym zakresie bo wypróbowywano nową/starą koncepcję; aby za zabijanie na wojnie płacić pieniądze profesjonalistom. Chłopcy z Black Water prawie się sprawdzili.
„Prawie” bo w panice ( a panikowali często) pruli bez zahamowań po cywilach, a to bardzo źle wygląda w telewizji i wtedy spada poparcie w wyborach. Tak robić nie można!

No i teraz to już nie jest wojna ideologiczna.
Nie walczymy z demonem komunizmu , o amerykański model demokracji i prawo do amerykańskiego stylu życia.Walczymy o zasoby ropy. Tu nie ma to tamto..



Wojna w Afganistanie to już jest prawdziwa wojna nowej generacji. Tu stawka jest bardzo wysoka. Walczymy nie tylko o ropę naftową i złoża gazu ziemnego ,ale też o pokłady rud metali (żelaza i największe na świecie złoża miedzi) , złoża rubinów, szmaragdy, tytanu (niezbędny do myśliwców), złoża tantalu niezbędnego do laptopów. Tutaj już nie można popełnić błędów. Stawka jest za wysoka.
Piszę „walczymy” bo moje podatki wspierają tę wojnę i rozpiera mnie duma, że ja też, jako cywil, przykładną obywatelską postawą walczę w tej jakże słusznej sprawie, dostępności zasobów naturalnych.

No i przez to, w Afganistanie dziennikarzy w ogóle nie ma! Są czasem marnej jakości przekazy serwilistycznego „korespondenta” na tle czołgu lub opancerzonego Hummera, ale - zauważmy że nie ma przekazu na tle sterty ludzkich cywilnych ciał, kiedy to amerykański pilot „pomyli się” i skasuje 50 (pięćdziesięciu) weselników!
No mój Boże! Chłopak pomylił się, ale poniósł karę, bo Prezydent Karzaj go obsztorcował i powiedział „żeby na przyszłość bardziej uważał”.
A tak przy okazji, zastanowiłeś się Drogi Czytelniku co by było gdyby lecąc nad Europą pilot USA skasował 50 Szwajcarów? Cywile wszędzie bowiem są cywilami! Ale była by afera! No tak ale czy życie Afgańskiego wieśniaka można porównywać z życiem Szwajcara? No pewnie że nie! W Szwajcarii nie ma złóż tantalu, miedzi i bizmutu...

No więc nie powstanie już żaden film z Afganistanu, w którym to dzielny John Rambo będzie walczył z niesprawiedliwością tego świata, i w nierównej walce pokona brzydkiego, sadystycznego i komunistycznego Kapitana Lii Tuu.

A film o tym jak John Rambo łoi równo z moździerza do ukrytych w wiosce cywilów jest mało marketingowy jak na potrzeby rynku paliw i metali (miedzi i bizmutu) ...



Wojna w Czeczenii. Rosjanie nie mają demokratycznych skrupułów. Dla nich to są jakieś fanaberie dla frajerów. Ja tam cenię to, że nazywają rzeczy po imieniu. Oni nie wpuszczają dziennikarzy do Czeczenii niejako z zasady, i jasno komunikują co będzie gdy takiego dziennikarza znajdą. Oględnie to brzmi tak: że nie będą mogli zapewnić mu bezpieczeństwa, co na język praktyki wojennej znaczy tyle,że zapewnią mu niebezpieczeństwo i to w pełnym - wypróbowanym zakresie.

Ja gdybym był dziennikarzem w Czeczenii złapanym przez Rosjan,to, żeby przeżyć zapierał bym się w żywy kamień, że jestem czeczeńskim snajperem. Miałbym dzięki temu kłamstwu chociaż jakieś szanse na przeżycie. Mam też niejasne wrażenie że tym co do nas medialnie trafia z Czeczenii steruje wywiad.

Ot, z niewielu zdjęć z Czeczenii jakie widziałem, jedno zapadło mi szczególnie w serce; miednica pełna świeżych oczu. Taka surowa przestroga dla świata....

Świeże, bo jeszcze krystaliczne źrenice patrzyły obojętnie w różnych kierunkach, były ciemne i jasne. A jedno z nich, to które spadło z przepełnionej miednicy na brudną ceratę, patrzyło obojętnie tuż obok mnie i jakby mówiło mantrę;
nie interesuj się,
nie interesuj się,
nie interesuj się...



A swoją drogą, ciekawe czy dziennikarka Anna Politkowska widziała to zdjęcie? Pewnie widziała.
I to, i wiele innych zdjęć, ale nie zrozumiała przesłania.

Albo zrozumiała przesłanie, tylko je zlekceważyła...



Ech, ta słowiańska zuchwałość....



Frycz.pl

Elektrit Alllegro, moja Babcia i Lwów...

Lubię poznawać, słuchać i naprawiać stare radia. Jest w nich bowiem magia i moc. To niegdyś przecież była taka namiastka Internetu.
W opowieściach mojej Babci przemyka się Elektrit Allegro , przy którym siadano wieczorami przy herbatce z konfiturami i słuchano. Słuchano Warszawy, Lwowa, Paryża i Berlina. Słuchano bez żadnych problemów, jako że wtedy z racji dość złożonych relacji rodzinnych w majątku ziemskim Góraj mówiło się po polsku, niemiecku, francusku (bo wypadało) i w jidisz. A zresztą jidisz to był język twórców Elektrita i niezbędny kod porozumiewania się z dostawcami, sklepikarzami i krawcami. Babcia sugestywnie opowiadała mi o tym jak słuchano stacji ze świata, dyskutowano w atmosferze dymu tytoniowego i likieru. Nie słuchano zaś Londynu. Angielski był wtedy zbyt nowoczesny i taki.. prostacki. Dobry w sam raz dla Kowboyów z roznegłych prerii Nowego Świata.

Te niezwykłe wspomnienia ukształtowały jedną z moich pasji - radia właśnie. Zwłaszcza te lampowe, stare, piękne, kryte lakierem fortepianowym, ośmioma warstwami politury, z mosiężnymi okuciami i wzorzystą tkaniną głośnikową. Te opowieści wpłynęły także inny pokrewny kierunek zainteresowań – krótkofalarstwo. Owszem, teraz króluje Internet, ale jest to ogromna machina i założę się że 99,9 % użytkowników nie ma pojęcia jak działa, podczas gdy mój przyjaciel z Łodzi – krótkofalowiec, na swojej starej wojskowej radiostacji rozmawia z kolegą z Rumunii, Niemiec i Rosji. To, że łączy się na falach eteru mało juz znaną telegrafią czyni te łączności czymś z pogranicza magii...

A już taka naprawa radia to odrębna historia. Obecnie podpina się do radia laptopa i wyświetla się kod usterki, jeżeli się je w ogóle naprawia. Zniknęły już przecież prowincjonalne ZURTy (Zakład Usług Radiowo Telewizyjnych) i dobrze, bo kto ma na to czas. Ale dla starych odbiorników czas biegnie inaczej. W Łodzi jest stolarz – artysta który naprawia i pokrywa obudowy politurą. Zamówienia ma na pół roku do przodu. Inny fachowiec w nieodległym Zgierzu naprawia stare głośniki. Pielgrzymują do niego ludzie z Polski. W samej Łodzi znam dwóch znakomitych speców i nie policzę ile to razy pomknąłem wieczorkiem z Warszawy do Łodzi na konsultacje z niedomagającym radiem. Wspaniałe konsultacje, które kończą się nad ranem po wypiciu 10 herbat i godzinach rozmów.



A co się dzieje kiedy takie radio już ożyje? Wtedy gości w sercu piękne uczucie jakie towarzyszy tworzeniu czegoś ładnego. Radio wtedy wędruje do biura czy do saloniku żeby grać przez miesiąc – dwa a później już idzie dalej. Do ludzi.

Jest we mnie wprawdzie ogromna pokusa aby coś nad czym się pracowało przez kilka miesięcy zostawić sobie, ale to zła pokusa.
Idąc tym tropem uczynił bym ze swojego domu ni to muzeum ni to graciarnię, którego byłbym smutnym ni to kustoszem, ni to więźniem. Moim zdaniem, istota spełnonego życia tkwi bowiem w procesie tworzenia, a nie w kumulowaniu dóbr.

Dobrze jest stworzyć /rewitalizować piękno, oddać w dobre ręce niech żyje już swoim życiem w nowej rodzinie czy też w muzeum..

A swoją drogą (to z zupełnie innej beczki) gdyby powyższą zasadę wyznawały teściowe, o ileż było by mniej zdemolowanych małżeństw, i samotnych opiekunek 16 kotów....

Ale to już temat na inny felietonik...;)



frycz.pl

Festiwal Młodych 2009

W interesach zawędrowałem do pięknego Pułtuska. Poszliśmy z Klientem na kawkę a gdy wróciliśmy, to jak wraz na rynku zaczął się Festiwal Młodych 2009. Było sporo ludzi, młodszych i starszych. Estradowo spodziewałem się zaś specyficznego nudziarstwa, typu bezhabitowa siostra Krystynka z gitarą. A tu zaskoczenie! Grał jakiś młody zespół TDG, bez zadęcia jakie reprezentuje Arka Noego, a za to ze świetnymi tekstami, dobrą muzą a to wszystko profesjonalnie podane na dużej scenie. Pomimo wieku (40) postanowiłem zostać i bawiłem się świetnie.

Uwagę moją przykuło samotne stoisko stojące nieco z boku. Prowadzili je przesympatyczni, kontaktowi i bezpośredni ludzie zajmujący się profilaktyką narkomanii. Wszędzie na kupkach leżały materiały o szkodliwości narkomanii. Różne ulotki, broszury, w większości zrobione z biglem i pomysłem. Pomimo to, zaobserwowałem tego długiego wieczora jedynie cztery osoby, które podeszły do stoiska a wliczam w to zarówno siebie jak i uroczego chłopca w koszuli i sweterku w serek. Ten chłopak był ulepiony z poczciwości. A przyszedł - mam wrażenie - z czystej kokieterii. Czyli podeszła - tak na oko - co tysięczna osoba. Hmmm..

Zastanowiłem się czemu zainteresowanie było tak nikłe? Po namyśle doszedłem do wniosku, że sami organizatorzy wyglądali zbyt poczciwie i schludnie. Nie byli wiarygodni. Jeden nawrócony narkoman w skórzanej kurtce, z zapadnietymi oczodołami byłby dużo bardziej wiarygodny i – co tu dużo mówić – ciekawszy poznawczo.

A po drugie ulotki podkreślały tylko jeden -negatywny – aspekt narkotyków, a każdy kto się z nimi zetknął, wie, że tak nie jest. Gdyby narkotyki były takie jak w tych ulotkach, i po zapaleniu jointa była by tylko dwugodzinna torsja, zniszczona krtań , i uszkodzona wątroba. Wtedy to nikt by ich nie brał, tak samo jak nikt nie pije lakieru NITRO do podłóg. Wszyscy jednak wiemy, że jest jakaś wartość dodana, jakiś krótkotrwały wprawdzie, ale specyficzny stan ducha, który powoduje, że jednak ludzie ryzykują... Przemilczanie tego czyni całą akcję niewiarygodną.

I przez to przychodzi jedna osoba na tysiąc..



Jedna z tablic wyglądała tak:



A jakby ją sformułować tak:
Biorąc narkotyki:
1) przez minutę rozmawiasz z Bogiem
2) przez kwadrans masz nadludzką moc i lewitujesz
3) jednym gestem potrafisz zatrzymać lokomotywę w biegu,( albo i nie..)
4) widzisz nowe kolory; fleszowy, atłasowy, sadzowy, czujesz nowe
zapachy..
5) widzisz pocisk w locie i potrafisz chwycić go zębami.
6) jesteś niezniszczalnym imprezowym cyborgiem (przez weekend)



Ale pamiętaj, że jednocześnie:
1) możesz mieć trwałe psychozy
2) uszkadzasz sobie mózg i układ nerwowy
3) narażasz się na raka krtani i płuc
4) narażasz się na zapalenie wątroby i zapalenie żył*
5) ponosisz ryzyko zarażenia HIV*
6) na końcu drogi na 75% narkomanów, co by nie robili, i tak czeka
śmierć.



*nie dot. narkotyków wziewnych.
Może takie ulotki były dla młodych bardziej wiarygodne, a przez to skuteczne?

frycz.





Ps.

Dużo ludzi uśmiechało się do mnie i pozdrawiało skinieniem głowy. Cieszyło mnie to, i zarazem niepokoiło. Zapytałem Klienta w czym rzecz a on odparł że ludzie po prostu biorą mnie za księdza. Biorą mnie za księdza? Dlaczego? - Zapytałem nerwowo.

Bo jest Pan gruby i ma Pan czarny garnitur, odparł spokojnie Klient....... :)



f.

Korporacyjna aktywność menadżerów...

Gościłem na fajnej imprezie. Kolega po latach zmagań wydał pierwszą w swym życiu książkę i to od razy w nakładzie 40 tys. egz. Książka jest popularna i traktuje o tym jak być sprawnym menedżerem własnej firmy, własnej rodziny i własnego życia. Ciekawe i pouczające. Zwłaszcza, że życie autora książki pokazuje, że to możliwe. Ale nie to jest istotą tego felietoniku.

Z okazji wydania książki odbyła się trzydniowa impreza w najlepszym stylu. Na początku towarzystwo mieszane, później w miarę wykruszania się żon – tylko męskie. Imprezę rozpoczęliśmy na białych obrusach, dzierżąc w dłoniach metalowe (sic!) sztućce jedząc zdrowe sałatki z sezamem i bazylią i popijając kompotem wiśniowym (sic!!) ze szklanych kieliszków. Rozmawialiśmy mądrze o książkach, o ostatniej premierze w teatrze Polonia, i o nowych koncepcjach w norweskiej psychologii społecznej. Rozemocjonowani roztrząsaliśmy zagadnienia asymilacji obcokrajowców na przykładach Wielkiej Brytanii i Republiki Burundi. Toasty były mądre, wzniosłe i przemyślane.

Drugi dzień był dniem kiedy to zostaliśmy sami w męskim gronie. Jedliśmy pieczoną kaszankę na ceracie, piliśmy wódkę z Coca Colą i rozmawialiśmy i naszych firmach, o kobietach, o kryzysie i o czasach minionych.

Trzeciego dnia piliśmy wódkę z plastikowych kubeczków już bez Coca Coli, śpiewaliśmy chóralne „hej sokoły...” i wyrywaliśmy sobie karkówkę prosto z grilla. Bez sztućców, talerzyków i zbędnych konwenansów.... Słowem impreza miała własną dynamikę.

Towarzystwo było mieszane i w dość podobnym wieku. Byli zarówno przedsiębiorcy, ludzie z korporacji, przedstawiciele wolnych zawodów, inwestorzy. Był nawet bankier z Radzymina! Słowem - cały przekrój społeczeństwa. Podczas tego spotkania rozmawiałem z dwoma menedżerami średniego szczebla z dużej, stabilnej korporacji. Ludzie mądrzy i pracowici, ale zakredytowani na maxa, więc postawili raczej „na przetrwanie” , ceniąc długotrwałą stabilizację bardziej niż jakieś brawurowe porywy. Oni też - jako jedyni cały czas wykonywali i odbierali połączenia. Zaniepokojeni dyskutowli, a nawet, w nieczęstych chwilach szczerości dzielili się emocjami i wątpliwościami.

W ich firmie trwa bowiem nieustanna , katorżnicza, nieczytelna dla nikogo restrukturyzacja, która pozwala menedżerom z TOP50 siać nieustane poczucie niepewności i trwogi pośród tzw kadry i pracowników. Zarządzanie odpowiednio dozowanym strachem? Motywowanie niepewnością? Czemu nie?

Zauważyłem też już wcześniej, a teraz się upewniłem. że ludzie w korporacjach mają trzy zasadnicze pola aktywności:

1.

Praca. To przykre, ale nie wszystko można zwalić na asystentkę, lub „delegować” . Poza tym znaczna część tych ludzi tworzy rzeczy naprawdę wartościowe i społecznie przydatne.
2.

Koterie, układy, lobbing. Trzymasz z dyrektorem „X” a ja z „Y” No to ja romansuję z szefem (szefową) lub prezesem zarządu i awansuję albo mam lepsze projekty. Ty znasz tego a ja tamtego. I tak w koło.....
3.

Wypełniacze czyli Sushi, lancze, różne „spotkania” od bicia piany, wizytacje w terenie itp.



Tylko proporcje tych trzech elementów zależą od stanowiska i stażu w firmie.

Menadżerowie średniego szczebla w dużej stabilnej korporacji poswięcają na te trzy aktywności po około 30 % czasu. Zgodnie z powyższym wykresem.
W tych proporcjach nie ma nic złego. Trzy godziny efektywnej pracy dziennie jest OK, Koterie w korporacji są często ważniejsze niż kompetencje, a bez wypełniaczy nie dało by się przetrwać miesiąca.

W profilu firmy jako całości, wygląda to tak:



Oddając się we władanie korporacji otrzymujemy poczucie względnego spokoju, pensję okrojoną krwawo o ZUS i podatki ale regularnie, autko służbowe, komóreczkę i laptopika. Ceną tego jest totalne wyczerpanie w piątkowy wieczór (nic za darmo) i bolesna przeciętność, jeżeli naszym szefem jest zawistny ćwok, a przecież właśnie tacy "zawistni kaprale" często - gęsto awansują.

Mając wolny zawód, skaczemy od klienta, do klienta, od zlecenia do zlecenia, od wydanej płyty do płyty, od artykułu do artykułu. W banku patrzą na nas jak na naciągacza, i księgowa przypomina nam o płaceniu ZUS, ale mamy przywilej pracy z tymi z którymi chcemy pracować i przywilej pracy o świcie na tarasie własnego domu.

No i co dla mnie najważniejsze; nikt do mnie nie dzwoni i nie pyta „gdzie teraz jesteś..?”

Życie jest sztuką wyboru....

f.

A Wola moja osmalona - EPILOG..

Wola, a wahadło mojego zegara...

ZEGAR

W domu wisi stary zegar. Od lat wypełnia dom stanowczym, lecz zarazem spokojnym tykaniem, a wahadło oscyluje raz w prawo, raz w lewo. Ten zegar na swój sposób żyje. A my żyjemy wraz z nim. Też na swój sposób.
Nakręcamy go raz na siedem dni siedmioma starannymi obrotami ozdobnego kluczyka, a on w zamian, przez kolejne siedem dni wypełnia nasz dom swym tik, tak, tik, tak...

WAHADŁO
Zegar żyje a my żyjemy wraz z nim. Oscylujemy raz w prawo, raz w lewo. Oscylujemy w rytmie dziennym, miesięcznym, rocznym i pokoleniowym. Kiedyś były modne kobiece kształty „rubensowskie”, a teraz na wybiegach potykają się o własne nogi 36 kilogramowe anorektyczki. Niegdyś samochody miały chromy, ogony i klasę , a teraz Skoda Fabia w kolorze białym z ręczną skrzynią biegów wyznacza standardy auta rodzinnego. Kiedyś zegarki elektroniczne miały 36 funkcji i 26 melodyjek, a teraz mój Atlantic pokazuje tylko czas i datę, ale za to jedna bateria pracuje dziesięć lat. Zakochujemy się w kimś do szaleństwa aby po latach się nienawidzić a na końcu zobojętnieć. Odchudzamy się aby gorliwie nakarmić efekt Yo-Yo i przytyć. Pracujemy w korporacjach po 12 godzin na dobę aby po latach rzucić wszystko i hodować kozy... Raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo....

KŁAMSTWO
Te oscylacje wymagają od nas pewnego truchtu, i życiowej sprawności, ale przecież takie jest życie. Jeśli my staniemy w miejscu to wahadło i tak oddali się, a my zostaniemy, smutni i niepotrzebni. Outsiderzy życia.
Osobliwą oscylacją jest oscylacja pokoju i wojny. Obecnie pokój traktowany jest jako stan naturalnej równowagi, a wojna traktowana jest jako odchylenie. Ja jednak myślę, że jest inaczej. Teraz jesteśmy świadkami pięknego, trwającego 60 lat odchylenia wahadła w stronę pokoju, spokoju, budujących rozmów, pomalowanych płotów i skoszonych trawniczków. Teraz jest apogeum, którego szczytem jest plan Marshalla dla Polski i nowych krajów UE – strumień euro. Ale ten pokój – tak piękny wizualnie – jest przecież zbudowany na kruchym lodzie półprawd i historycznych przekłamań wszystkich tych nacji, które cały czas promują politykę nacjonalistycznej mocarstwowości. Słowem; na kłamstwie nie możemy zbudować trwałych struktur. Kłamią duzi i ci całkiem mali. Ot przykład; po wojnie faszystowscy kaci dostawali masowo argentyńskie paszporty. Wszyscy wiemy z jakich świątobliwych rąk je dostawali, aby mogli uniknąć kary i żyć w błogostanie. ( książka: Stan Laurysens „Dziennik Nazisty Wyznanioa Eichmana”) Czy ktoś nas za to przeprosił? Czyli kłamstwo jako chleb powszedni? Czemu nie? To działa! Amen! :))

NADCHODZI: KO-MA 24
Za chwilę więc, wahadło się zatrzyma. I zacznie się rozpędzać w kierunku przeciwnym. I ktoś nagle powie: „sprawdzam”. Bo wojna nie jest niczym innym jak takim komunikatem „sprawdzam”. Sprawdzianem siły. Silni i agresywni zabijają słabych i nieprzystosowanych. To wstrętne i niemoralne, ale absolutnie normalne. Tutsi zabijali Hutu, masowo zabijano muzułmanów w Bośni, Amerykanie w Afganistanie do zabijania ludności cywilnej używają samolotów. Ich pożałowania godni „sojusznicy”, marnie opłacani, kiepsko wyposażeni i posrani ze strachu, nie mając takich fajnych samolotów muszą zabijać cywili ze zwykłych moździerzy. Tak to jest, że tchórz i agresor zawsze woli zabijać z daleka i bezkarnie, niż walczyć z nożem w ręku w bezpośrednim starciu z Wojownikiem. A czy używa zwykłego moździerza , czy też Karl Gerat 040... To już szczegół...
Ważne żeby tylko to wszystko działo się daleko od nas. I – jak na razie - dzieje się..
Ale, kiedyś, prędzej czy później (oby jak najpóźniej) padnie komunikat „sprawdzam” i dla nas. Wtedy to z lotnisk wystartują dywizje myśliwców szturmowych złaknione krwi i dymu... A po 6 minutach poderwą się do boju z lotnisk w Krzesinach i Łowiczu nasze F-16. No bo po to je przecież kupiliśmy....
I tak będą miały więcej szczęścia niż bombowce Łoś i które 1 września1939 roku zostały zmasakrowane jeszcze na ziemi. F-16 zaś, latając bezładnie jak muchy, bez żadnego zaawansowanego systemu wsparcia elektronicznego, odnajdą swoje przeznaczenie już w powietrzu. A imieniem tego przeznaczenia, tym razem nie będzie
KO-MA 24, tylko zgodnie z duchem czasów: AA11 ARCHER R-73 z systemem ciągu wektorowego.

PÓL SPALONYCH SKRAJ, WIĘCEJ ZRODZI ZBÓŻ,
NIŻ WIOSENNY GAJ W CZAS MAJOWYCH ZÓRZ...

A potem będzie to co ma być i po latach znowu nastanie pokój. I znowu ktoś będzie się martwił kolorem nowego auta i tym, że nie wykosił trawnika na czas, albo tym, że spóźni się na randkę lub do kina..
Bo po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój...
W tych czy w innych granicach geograficznych..
I znowu ktoś tam, kupi zegar, którego cierpliwe tykanie będzie wyznaczać rytm życia jakiejś rodziny...

WALKA
Jak widać w moim prostackim pojmowaniu świata, Red Necka znad Wisły, jest miejsce na radość z długiego pokoju, i akceptacja dla nieuchronnych konfliktów, które się zdarzają. Jest miejsce dla miłości i dla gniewu. Miejsce dla cudu życia i dla sakramentu śmierci.
Tylko od trzech lat nie mogę znaleźć miejsca dla zutylizowanych przez faszystów, Polaków na warszawskiej Woli. Bo to nawet nie był mord. Mordowali Banderowcy i dziadek opowiada mi jeszcze teraz , jak to bawiło Banderowców zaszycie żywego kota zamiast dziecka w brzuchu ciężarnej kobiety. Ale też opowiada, co się działo, kiedy to nasi zebrali trochę broni i wpadli nocą do jednej wioski. Ukraińskiej...
Czyli przy całym obłąkanym okrucieństwie, to była jednak walka, podczas gdy w czasie Powstania na jednego faszystę ginęło 100 mieszkańców Warszawy, a to jest utylizacja.

UTYLIZACJA NIEWINNYCH...
Na Woli była utylizacja ludzi, utylizacja, która przekracza moje pojmowanie zła.
Utylizacja zwykłych ludzi, którzy nie mieli wzniosłych myśli idąc na pewną śmierć z drugiego piętra kamienicy na swoje podwórko kaźni. I teraz już zawsze będę patrzył na bohaterstwo Powstania Warszawskiego przez Ich pryzmat. I dopóki tego sobie nie poukładam, dopóty tam właśnie, na Woli i Ochocie będzie dla mnie ołtarz tego absurdalnego cierpienia zwykłych ludzi.

A Muzeum Powstania? Dobrze, że jest.....

frycz.pl

wtorek, 11 sierpnia 2009

A Wola moja osmalona bezimiennym cierpieniem... Epilog.

ZEGAR

W domu wisi stary zegar. Od lat wypełnia dom stanowczym, lecz zarazem spokojnym tykaniem, a wahadło oscyluje raz w prawo, raz w lewo. Ten zegar na swój sposób żyje. A my żyjemy wraz z nim. Też na swój sposób.

Nakręcamy go raz na siedem dni siedmioma starannymi obrotami ozdobnego kluczyka, a on w zamian, przez kolejne siedem dni wypełnia nasz dom swym tik, tak, tik, tak...



WAHADŁO

Zegar żyje a my żyjemy wraz z nim. Oscylujemy raz w prawo, raz w lewo. Oscylujemy w rytmie dziennym, miesięcznym, rocznym i pokoleniowym. Kiedyś były modne kobiece kształty „rubensowskie”, a teraz na wybiegach potykają się o własne nogi 36 kilogramowe anorektyczki. Niegdyś samochody miały chromy, ogony i klasę , a teraz Skoda Fabia w kolorze białym z ręczną skrzynią biegów wyznacza standardy auta rodzinnego. Kiedyś zegarki elektroniczne miały 36 funkcji i 26 melodyjek, a teraz mój Atlantic pokazuje tylko czas i datę, ale za to jedna bateria pracuje dziesięć lat. Zakochujemy się w kimś do szaleństwa aby po latach się nienawidzić a na końcu zobojętnieć. Odchudzamy się aby gorliwie nakarmić efekt Yo-Yo i przytyć. Pracujemy w korporacjach po 12 godzin na dobę aby po latach rzucić wszystko i hodować kozy... Raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo....



KŁAMSTWO TO KIEPSKI FUNDAMENT

Te oscylacje wymagają od nas pewnego truchtu, i życiowej sprawności, ale przecież takie jest życie. Jeśli my staniemy w miejscu to wahadło i tak oddali się, a my zostaniemy, smutni i niepotrzebni. Outsiderzy życia.

Osobliwą oscylacją jest oscylacja pokoju i wojny. Obecnie pokój traktowany jest jako stan naturalnej równowagi, a wojna traktowana jest jako odchylenie. Ja jednak myślę, że jest inaczej. Teraz jesteśmy świadkami pięknego, trwającego 60 lat odchylenia wahadła w stronę pokoju, spokoju, budujących rozmów, pomalowanych płotów i skoszonych trawniczków. Teraz jest apogeum, którego szczytem jest plan Marshalla dla Polski i nowych krajów UE – strumień euro. Ale ten pokój – tak piękny wizualnie – jest przecież zbudowany na kruchym lodzie półprawd i historycznych przekłamań wszystkich tych nacji, które cały czas promują politykę nacjonalistycznej mocarstwowości. Słowem; na kłamstwie nie możemy zbudować trwałych struktur. Kłamią duzi i ci całkiem mali. Ot przykład; po wojnie faszystowscy kaci dostawali masowo argentyńskie paszporty. Wszyscy wiemy z jakich świątobliwych rąk je dostawali, aby mogli uniknąć kary i żyć w błogostanie. ( książka: Stan Laurysens „Dziennik Nazisty Wyznanioa Eichmana”) Czy ktoś nas za to przeprosił? Czyli kłamstwo jako chleb powszedni? Czemu nie? To działa! Amen!



NADCHODZI: KO-MA 24

Za chwilę więc, wahadło się zatrzyma. I zacznie się rozpędzać w kierunku przeciwnym. I ktoś nagle powie: „sprawdzam”. Bo wojna nie jest niczym innym jak takim komunikatem „sprawdzam”. Sprawdzianem siły. Silni i agresywni zabijają słabych i nieprzystosowanych. To wstrętne i niemoralne, ale absolutnie normalne. Tutsi zabijali Hutu, masowo zabijano muzułmanów w Bośni, Amerykanie w Afganistanie do zabijania ludności cywilnej używają samolotów. Ich pożałowania godni „sojusznicy”, marnie opłacani, kiepsko wyposażeni i posrani ze strachu, nie mając takich fajnych samolotów muszą zabijać cywili ze zwykłych moździerzy. Tak to jest, że tchórz i agresor zawsze woli zabijać z daleka i bezkarnie, niż walczyć z nożem w ręku w bezpośrednim starciu z Wojownikiem. A czy używa zwykłego moździerza , czy też Karl Gerat 040... To już szczegół...

Ważne żeby tylko to wszystko działo się daleko od nas. I – jak na razie - dzieje się..

Ale, kiedyś, prędzej czy później (oby jak najpóźniej) padnie komunikat „sprawdzam” i dla nas. Wtedy to z lotnisk wystartują dywizje myśliwców szturmowych złaknione krwi i dymu... A po 6 minutach poderwą się do boju z lotnisk w Krzesinach i Łowiczu nasze F-16. No bo po to je przecież kupiliśmy....

I tak będą miały więcej szczęścia niż bombowce Łoś i które 1 września1939 roku zostały zmasakrowane jeszcze na ziemi. F-16 zaś, latając bezładnie jak muchy, bez żadnego zaawansowanego systemu wsparcia elektronicznego, odnajdą swoje przeznaczenie już w powietrzu. A imieniem tego przeznaczenia, tym razem nie będzie

KO-MA 24, tylko zgodnie z duchem czasów: AA11 ARCHER R-73 z systemem ciągu wektorowego.



PÓL SPALONYCH SKRAJ, WIĘCEJ ZRODZI ZBÓŻ,

NIŻ WIOSENNY GAJ W CZAS MAJOWYCH ZÓRZ...

A potem będzie to co ma być i po latach znowu nastanie pokój. I znowu ktoś będzie się martwił kolorem nowego auta i tym, że nie wykosił trawnika na czas, albo tym, że spóźni się na randkę lub do kina..

Bo po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój...

W tych czy w innych granicach geograficznych..

I znowu ktoś tam, kupi zegar, którego cierpliwe tykanie będzie wyznaczać rytm życia jakiejś rodziny...



WALKA

Jak widać w moim prostackim pojmowaniu świata, Red Necka znad Wisły, jest miejsce na radość z długiego pokoju, i akceptacja dla nieuchronnych konfliktów, które się zdarzają. Jest miejsce dla miłości i dla gniewu. Miejsce dla cudu życia i dla sakramentu śmierci.

Tylko od trzech lat nie mogę znaleźć miejsca dla zutylizowanych przez faszystów, Polaków na warszawskiej Woli. Bo to nawet nie był mord. Mordowali Banderowcy i dziadek opowiada mi jeszcze teraz , jak to bawiło Banderowców zaszycie żywego kota zamiast dziecka w brzuchu ciężarnej kobiety. Ale też opowiada, co się działo, kiedy to nasi zebrali trochę broni i wpadli nocą do jednej wioski. Ukraińskiej...

Czyli przy całym obłąkanym okrucieństwie, to była jednak walka, podczas gdy w czasie Powstania na jednego faszystę ginęło 100 mieszkańców Warszawy, a to jest utylizacja.


UTYLIZACJA NIEWINNYCH...

Na Woli była utylizacja ludzi, utylizacja, która przekracza moje pojmowanie zła.

Utylizacja zwykłych ludzi, którzy nie mieli wzniosłych myśli idąc na pewną śmierć z drugiego piętra kamienicy na swoje podwórko kaźni. I teraz już zawsze będę patrzył na bohaterstwo Powstania Warszawskiego przez Ich pryzmat. I dopóki tego sobie nie poukładam, dopóty tam właśnie, na Woli i Ochocie będzie dla mnie ołtarz tego absurdalnego cierpienia zwykłych ludzi.



A Muzeum Powstania? Jak dobrze, że jest.

frycz.pl



.

czwartek, 6 sierpnia 2009

A Wola moja osmalona bezimiennym cierpieniem...

Z biegiem czasu, rok po roku inaczej patrzę na powstanie.... W ogólniaku był to Batalion Zośka i Parasol. Sanitariuszka Małgorzatka i Krzysztof Kamil Baczyński... I tak było wiele lat. Dochodziły do tego wyobrażenia różne obrazy i dźwięki, ale nie zmieniały zasadniczo tego romantyczno – heroicznego wyobrażenia... Pojawiła się historia Antoniego Ziębika ps. Bystry, i zbudowanej przez niego radiostacji Błyskawica. Poezja K.K. Baczyńskiego urzekała nas w ogólniaku a miejsce gdzie poległ darzę ogromną uwaga. Lata biegły aż tu nagle zacząłem szkolić dużą firmę na Woli. Wyszedłem na spacer delektując się słońcem i godziną spokoju aż do momentu zobaczyłem kamienny obelisk. Podszedłem bliżej a tam napis: „Miejsce uświęcone krwią Polaków. W tym miejscu Hitlerowcy zamordowali 700 tramwajarzy i mieszkańców Woli”
700 osób...
W zasięgu wzroku kolejna tablica i napis informujący, że w tym miejscu zamordowano dwustu polaków. W zasięgu wzroku odnalazłem kolejną tablicę informującą o 5000 zamordowanych polakach.

Zacząłem interesować się czym była „Rzeź Woli” i obraz powstania się zmienił. Zacząłem rozmawiać z ludźmi, dowiadywać się. Oprócz wspaniałego muzeum, martyrologii byli zwykli ludzie którzy jak to powiedziała jedna z osób: „my nie mieliśmy radia w maszynie do szycia i karabinu w szafie” . Dowiedziałem się też że na Woli nie było entuzjazmu. Zwykli ludzie wyprowadzani na rzeź przeklinali powstańców.
Baczyński zaś był snajperem... Hmmm.. Niby nic, ale w opisach powstania snajper zwykle jest Niemcem i morduje zza węgła. Często się słyszy :” zamordowana/y przez niemieckiego snajpera. Czyli tchórza z lunetą... Czyli Baczyński też mordował?

Kupiłem książkę Kazimierza Malinowskiego „Żołnierze łączności walczącej Warszawy”. PAX 1983. Pomimo roku wydania dość obiektywna i bardzo dokładnie udokumentowana. A przede wszystkim potwornie przygnębiająca.
Z punktu potrzeb współczesnego pola walki (1945) żadna łączność nie istniała. Owszem, były połączenia, były audycje, ale nie było skoordynowanego pola walki we właściwym znaczeniu tego słowa...



I nagle zacząłem inaczej postrzegać powstanie. Czy było potrzebne ? Pewnie tak. Tylko teraz gdzie indziej widzę ciężar cierpienia i bohaterstawa. I w tym roku nie pojechałem do muzeum tylko na Wolę, aby zapalić znicz i się pomodlić. Tam gdzie mury są jeszcze osmalone dymem palonych ciał. Ciał ludzi, którzy nie mieli broni, martyrologii i dumy i walki, tylko krótką jak mgnienie drogę z domu na podwórze..... A dalej już prosto, z dymem wprost do nieba...

Myślę że w kolejnych latach też nie dotrę dalej.
Dalej niż na Wolę....


frycz.pl

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Pan Woskowy, Czyli o człowieku, który pokonał własne hormony..

Często parkuję auto za Szkołą Wyższą Jakąś tam, którą zawsze w myślach nazywam „szkółką niedzielną” . Może to z braku szacunku dla bezwartościowych – w mojej opinii – dyplomików z marketyngu i zarzondzania, jakie ta szkółka sprzedaje w systemie ratalnym głodnym gwałtownego awansu społecznego amatorom z prowincji.

No ale ja nie o tym. Parkując za tą szkółką niedzielną, mijam korporacyjnego „Pana Woskowego”. Tak go sobie nazwałem. Nie wiem gdzie pracuje. Mogę się tylko domyślać. Pracuje w dużym wieżowcu obok.

Wygląda mi speca od falowodów, czy fundamentów, czy może od faktur... W każdym razie – na pewno spec od rzeczy niespecjalnie żywych jak on sam. Lat około 53, lekki brzuszek, bardziej od braku ruchu niż od pysznej lasagnii, pasek upięty wysoko, zaawansowana łysina plackowata, laskonogi, śmiesznie poważny. Pan Woskowy parkował już zupełnie za szkółką i ogrodzeniem, w błocie i kałużach i upokorzeniu. A więc nie dostąpił wtajemniczenia w postaci służbowego auta, ani też tym bardziej, Korporacyjnego Błogosławieństwa w postaci miejsca na wielopoziomowym parkingu. Magiczna karta do barierki odróżniająca pracowników A od pracowników B.

Pan Woskowy ma zawsze poważną twarz i poważne, odległe spojrzenie. Nie rozgląda się na boki jak ciekawy życia młokos. Idzie prosto do swego boxu, jak zaprogramowany robocik. I to nawet nie taki robot jak na ostatnim Festiwalu Hondy. Tamten robot tańczy z wdziękiem i ma żywe wielkie oczy niczym bohaterki kreskówek mango, a do tego bezbłędnie roznosi drinki.

Ten zaś, znaczy Pan Woskowy, bardziej przypomina nakręcanego mechanicznego robota z filmów SF, Jakie modne były w latach 50. Aż dziw, że nie ciągnie za sobą jakiegoś kabla i nie mruga różnokolorowymi żaróweczkami! No bo co do roku produkcji – wczesne lata ’50 to też by się nawet zgadzało.

Zawsze – ilekroć go widzę - odważnie, bezczelnie, wręcz zuchwale szukam kontaktu wzrokowego z Panem Woskowym, ale zawsze - bezskutecznie.

Raz nawet w akcie desperacji odważyłem się, i mijając Pana Woskowego zaśpiewałem na cały głos znany przebój: znamy się tylko z widzenia tra la la, a jednak lubimy się trochę, tra la la..

La..La...la...la. ..

No i..

No i nic..!

Nawet nie drgnął !

Jak Sztyrlic – idol jego młodych lat.

Zacząłem się zastanawiać czy człowiek rodzi się Panem Woskowym? Taki Gotowy?

W poważnej rodzinie. Nigdy nie mówiło się o sexie. Podstawówka, kamizelka w serek. Dobry ogólniak. Chciał motor, ale mama wyperswadowała mu. Tylu bowiem ludzi ginie na motorach. Matka powiedziała – „będziesz miał motor po moim trupie!”Boże – jaka pokusa... Potem politechnika (chciał do szkoły teatralnej, ale mama powiedziała że mężczyzna musi mieć prawdziwy zawód, a poza tym ci artyści...to prostytutki. Chociaż nie, mama nigdy nie używała takich brudnych słów.. Podobnie jak dupai erekcja) Potem sumienna praca, ale przed emeryturą nie zwieńczona nawet miejscem na korporacyjnym parkingu. Można zesztywnieć? Oj można....



A może fajny gość, bigbitowiec, mazury, żagle, kobiety, pasja, sex na rozgrzanym asfalcie, na masce malucha, w nawie opuszczonego kościoła....., Powoli powoli, niepostrzeżenie dla samego siebie nasiąka woskowym impregnatem. Powoli biodra sztywnieją, powoli erekcje maleją, myśli szarzeją.. Wszystko dzieje się skrycie, dzień po dniu, milimetr po milimetrze. A potem już człowiek budzi się jako Pan Woskowy!

Pan Woskowy, który nie mówi dupa i erekcja. Mało tego, mówi dziecku: „będziesz miał motor po moim trupie!” , choć sam tego szczerze i z całego serca nienawidził...

Tak czy owak jest Be.

Raz tylko jeden widziałem na jego twarzy emocje, kiedy to zimą jego auto nie zapaliło. Może to zawinił akumulator a może cokolwiek. Jakaś pierdułka. Pan Woskowy miał natomiast na twarzy ból. Najprawdziwszy. Nienawykły do zmian i wysiłku fizycznego, ślizgając się w półbutach z CCC, popychał niezaradnie auto po ubitym śniegu dwa centymetry w przód i dwa w tył jak kulawa marionetka której ktoś poplątał sznurki.

Jak to!?!?Krzyczał wzrokiem..

Ten dzień nie zakończy się zgodnie z planem, tak jak wszystkie inne dni ? Tak jak całe moje życie?

Stałem i patrzyłem na ten monodram ze zdumieniem....



Epilog:

Chwilę potem, na wiosnę widziałem już Pana Woskowego przy innym aucie.

Kara musiała być!

Pan Woskowy nie wybaczył autu.....

Swoich emocji...